Smuci mnie nieco fakt, że żyjemy w kraju ludzi niespecjalnie ambitnych. Ambicja przesadna jest oczywiście niezdrowa, nie ma dwóch zdań. Ale ambicja motywująca, każąca śmiało planować i działać, może odgrywać rolę tylko pozytywną.
Dlaczego powyższe smutne rozważania przyszły mi do głowy właśnie teraz? Otóż dlatego, że obecne dni spędzamy w Warszawie w towarzystwie tysięcy związkowców, którzy przyjechali tu wyrazić swoje najgłębsze niezadowolenie z sytuacji w kraju. Jeśli wierzyć głoszonym hasłom, największy sprzeciw wzbudzają dwie „antypracownicze" propozycje rządu: uelastycznienie czasu pracy i podniesienie wieku emerytalnego. Entuzjazm wzbudza natomiast zarysowany wstępnie przez opozycję projekt przymusowego zwiększenia płac, pod groźbą obłożenia pracodawców ciężkimi, karnymi podatkami.
Rząd się raczej przed tymi żądaniami nie ugnie, opozycja też pewnie swoich rozwiązań nie wprowadzi w życie, jeśli będzie rządzić. Demonstracja związkowa ma więc bardziej za zadanie dobitnie pokazać aktywność owych wielce zasłużonych dla świata pracy, acz obecnie grupujących coraz mniej członków organizacji. Kiedyś ich ambicje sięgały dalej – „Solidarność" obalała komunizm (i wieczna chwała jej za to, niezależnie od dzisiejszego blokowania ulic) OPZZ zapewniało swoim członkom zimowe dostawy cebuli i ziemniaków (co niektórzy związkowi emeryci wspominają ze łzą w oku).
Dziś jednak ambicje są ograniczone – a to źle. Dlaczego żądać jedynie powrotu do wieku emerytalnego 60/65 lat? Przecież równie dobrze – a za to ambitniej – można by zażądać obniżenia tego wieku do lat 50 dla obu płci. Albo wręcz w ogóle pozwolić na to, aby człowiek mógł przechodzić na emeryturę np. 10 lat po rozpoczęciu pierwszej pracy. W ten sposób związki zawodowe uzyskałyby poparcie również tych wszystkich, których marzeniem jest to, by nie pracować w ogóle, a bezrobocie gwałtownie by spadło zastąpione polowaniem na tych pracowników, którzy byliby pracować gotowi.
Kto jednak miałby wówczas płacić składki na emerytury? To akurat nie stanowiłoby najmniejszego problemu. Jeśli rzeczywiście udałoby się narzędziami podatkowymi zmusić pracodawców, by podnieśli np. dwukrotnie płace tych, którzy pracować by nadal chcieli, wraz z płacami wzrosłyby również składki na ZUS. Dołożyłoby się do tego radykalne usztywnienie rozliczania czasu pracy, powodujące gwałtowny wzrost wypłat za nadgodziny. Przy jednoczesnym ozusowaniu wszystkich innych dochodów pozwoliłoby to komfortowo sfinansować wczesne emerytury dla wszystkich tych, którzy chcieliby po nie sięgnąć.