Bo przecież 17 października rząd amerykański może stracić prawo do zaciągania dalszych długów, a jakieś dwa miesiące później zbankrutować, czyli przestać spłacać część swoich zobowiązań. Biada nam, biada, bo skoro już nawet Ameryka bankrutuje, nie ma chyba nic pewnego na tym świecie.
Nie, nie, bez przesady. Nikt tak naprawdę ani nie zbankrutował, ani nie zbankrutuje. Przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę rzeczywistą ekonomiczną definicję bankructwa: bankrut to ktoś, kto utracił płynność finansową i komu nikt nie chce pożyczyć pieniędzy.
Otóż rząd USA różni się od standardowego bankruta jedną, ale bardzo istotną cechą: nie tylko nie ma problemu ze znalezieniem chętnych do pożyczania sobie pieniędzy, ale wręcz musi oganiać się przed całą kolejką chętnych. Do tego stopnia, że za przywilej pożyczania sobie pieniędzy (czyli kupowania swoich obligacji) każe płacić bardzo wysokie ceny. Tak wysokie, że inwestorzy praktycznie nie mają co liczyć na jakikolwiek znaczący zarobek. I praktycznie jest w stanie sprzedawać za tę cenę dowolną ilość obligacji.
Żeby rzecz skomplikować jeszcze bardziej, poza stojącymi w kolejce inwestorami rząd USA ma w rezerwie innego wielkiego klienta, który w razie potrzeby może kupić tyle obligacji, ile tylko rząd zechce sprzedać. Jest to Fed, czyli amerykański bank centralny, któremu wprawdzie nie wolno kupować obligacji bezpośrednio od rządu, ale za pośrednictwem rynku – ile dusza zapragnie. Klient tym bardziej wiarygodny, że praktycznie nieograniczony w swoich możliwościach płatniczych. A to z tego prostego powodu, że ile tylko dolarów potrzebuje na takie zakupy, sam sobie może wydrukować.
Słowem, wyobrażenie o bankructwie Ameryki to raczej nieporozumienie. Jeśli nawet czasowo doszłoby do takiego zdarzenia, wynikałoby to jedynie ze sztucznych ograniczeń prawnych. Dokładnie rzecz biorąc z tego, że zdominowana przez Republikanów Izba Reprezentantów nie zgodziłaby się na podniesienie limitu zadłużenia, które rząd ma prawo w imieniu USA zaciągać. Obligacje leżałyby na kupce, inwestorzy tłoczyliby się w kolejce, ale prawo zabraniałoby im je sprzedać. To sytuacja wyobrażalna, choć ekonomiści wymyślili już wiele sposobów obejścia tego ograniczenia – choćby poprzez wypuszczenie przez rząd okolicznościowej monety o gigantycznym nominale (np. biliona dolarów) – bo monety kolekcjonerskie podobno rząd amerykański może wypuszczać bez zgody Kongresu.