Z jednej strony legenda, chyba najważniejsza w powojennej historii Polski: sala BHP, długopis z Janem Pawłem II i Wałęsa niesiony na ramionach robotników. To wszystko, co stało się ważną częścią naszej tożsamości. Z drugiej masa upadłościowa po komunizmie, bankrutujący ukraiński udziałowiec i niemoc państwa polskiego.

25 lat temu rząd Mieczysława Rakowskiego pierwszy raz próbował zlikwidować stocznię. Później były kolejne wzloty i upadki, aż wreszcie udało się wypełnić testament ostatniego premiera PRL. Politycy III RP, z byłym prezydentem na czele, okazali się niezdolni do ocalenia kolebki „Solidarności", za której spadkobierców się uważają. A przecież do związków ze stocznią przyznaje się niemała grupa znaczących postaci życia publicznego. Trudno więc nie dostrzec w tym symbolu.

Pytanie tylko, jak go interpretować. Najważniejsze wydaje się, że na przykładzie Stoczni Gdańskiej widać wyraźnie wszystkie młodzieńcze choroby naszego kapitalizmu. Brak pomysłów na wykorzystanie w wolnej Polsce wielkich zakładów wzniesionych w czasach komunizmu. Wiarę decydentów w niewidzialną rękę rynku, która sama rozwiąże problemy upadających firm. Niezrozumienie faktu, że kapitał ma narodowość, a pozycję polityczną kraju buduje się na mocnym fundamencie własnej gospodarki i że dlatego należy wspierać polski przemysł. Przekonanie, że Unia Europejska rozwiąże wszystkie nasze problemy, a jej sprzeciw zwalnia rządzących z wszelkiej odpowiedzialności.

Humorystyczną puentą historii Stoczni Gdańskiej jest zaś to, że mediatorem między państwowym i prywatnym udziałowcem firmy miał być Lech Wałęsa, który, jak wiadomo z głośnej książki, nie potrafi dogadać się z własną żoną. Niestety, człowiek z nadziei nie miał na to czasu, bo musiał się zająć promowaniem filmowej hagiografii na swój temat. I tak wygląda koniec obu legend. Kolebki „Solidarności" i jej przywódcy.