Oczywiście była w tym złośliwość, bo z większością z kilkunastu szefów z ostatniego dziesięciolecia darli koty i pielgrzymowali ze skargami do Ministerstwa Skarbu Państwa, czyli właściciela. Czasami ich wycieczki były skuteczne.
I kto wie, gdzie dzisiaj byłby LOT, gdyby Sebastianowi Mikoszowi podczas poprzedniej kadencji pozwolono przeprowadzić zmiany, tak jak je sobie zaplanował, i jak właściciel zaakceptował. Tyle że Skarb Państwa chciał mieć w Locie i spokój społeczny, i rozwój siatki, i poprawę wyników finansowych. Skoro się to nie udało natychmiast, a wybory się zbliżały, za cenę spokoju społecznego trzeba było prezesa zmienić. Albo doprowadzić do tego, żeby sam odszedł.
W tej sytuacji zupełnie niepojęte jest, jak to możliwe, że od tylu lat prezesem Lotosu pozostaje Paweł Olechnowicz. Pogłosek i „na 100 procent sprawdzonych informacji" o jego dymisji było już tyle, że jeśli rzeczywiście do niej dojdzie (albo sam Olechnowicz odejdzie na emeryturę), to i tak nikt w to nie uwierzy. Pewnie także on.
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja w firmach prywatnych, gdzie właściciele najczęściej rozumieją branżę oraz to, dlaczego właśnie tego człowieka wybrali do kierowania spółką. Poprawa wyników i spokój społeczny zawsze są mile widziane. Ale najczęściej prezes ma czas, żeby do tego doprowadzić.
A już za granicą całkiem trudno zrozumieć polskie przepychanki z prezesami. Nie chodzi o to, że tam akcjonariusze są wyrozumiali i cierpliwi. Bo takich awantur, jakie odbywają się podczas zgromadzeń akcjonariuszy Fiata, nie powstydziłaby się żadna sycylijska rodzina. Tyle że z powodu spadku zysku bądź wręcz strat nikomu nie przychodziło do głowy odwoływanie Sergia Marchionne. Żeby nie szukać daleko – warto się przyjrzeć, jak długo pozostają na stanowiskach prezesi zagranicznych spółek w Polsce.