Świat jest zdewastowany

Prognozy rosną, widać nadzieję na kontynuację pozytywnych trendów z końca 2013 r. Ale trudno nie zauważyć, jak bardzo po kryzysie poobijana ?jest globalna gospodarka – pisze ekonomista.

Publikacja: 19.02.2014 12:58

Wiele sygnałów wskazuje na ostre hamowanie tendencji globalizacyjnych, pod znakiem których upłynęła końcówka XX w. Zwróćmy uwagę choćby na taki szczegół. W ostatniej dekadzie modelowy portfel zbudowany z 50 największych korporacji światowych zyskał na wartości 30 proc. Solidny wynik. Ale w tym samym czasie reszta rynku kapitałowego urosła 130 proc. Odwrót przez inwestorów z firm o zasięgu globalnym oznaczać musi brak wiary w ich szybki wzrost. Wycena korzyści z globalizacji drastycznie spadła.

W połowie 2007 r., czyli na rok przed wybuchem kryzysu, transgraniczne przepływy kapitałowe w grupie G20 stanowiły ekwiwalent 18 proc. ich łącznego PKB, w połowie 2013 – zaledwie 4,3 proc. PKB. W ujęciu dolarowym w tym okresie transgraniczne przepływy kapitału spadły o 67,5 proc. Jakaś część tego spadku jest zapewne uzasadniona, bo wyeliminowane zostały mało produktywne ruchy kapitału spekulacyjnego, którym sprzyjała nieograniczona liberalizacja rynku. Niemniej zasadne jest postawienie pytania: czy tak wielkie wyhamowanie przepływów jednego z podstawowych czynników produkcji nie odbije się na efektywności i tempie wzrostu światowej gospodarki? Czy swobodne przepływy kapitału tej skali co przed kryzysem w ogóle są jeszcze możliwe? Jakie długoterminowe skutki pociągnie za sobą odwrócenie tendencji globalizacyjnych? Bo następstwa krótkookresowe już widać.

Spadek produktywności

Conference Board w swych najnowszych szacunkach wskazuje na precedensowy spadek produktywności. Total Factor Productivity (TFP), oszacowany dla globalnej gospodarki, spadł w 2013 r. o 0,1 proc. głównie z powodu spadku produktywności kapitału. Dynamika produktywności pracy również spada: z 3,9 proc. w 2010 r., poprzez 1,8 proc. w 2012, aż do 1,7 proc. w 2013. Spadku produktywności pracy uniknęły tylko USA, ale i tam jej dynamika utrzymuje się w latach 2012–2013 na niskim poziomie 0,9 proc.

Długookresowe tendencje dotyczące kosztów pracy odnotowuje OECD. W rozwiniętych gospodarkach strefy euro od 2000 r. do dziś pomimo kryzysu wzrosły one aż o 36,2 proc. w przypadku Włoch, 25,2 proc. – Hiszpanii – i niemałe 11,4 proc. – w Niemczech. Taka dynamika w pewnym stopniu wyjaśnia przyczyny utraty konkurencyjności przez gospodarki peryferyjne. Ale jest też słabym prognostykiem dla tracącej konkurencyjność całej Europy.

Kryzys dokonał spustoszeń również we wzroście zamożności i pogłębił nierówności społeczne w stopniu niepokojącym nawet najbardziej liberalnych ekonomistów. PKB na głowę jest wciąż jeszcze poniżej poziomu z 2007 r. w tak zamożnych krajach jak Wielka Brytania, Włochy czy Francja. W Stanach Zjednoczonych PKB jest o ok. 10 proc. mniejszy niż wskazywały na to przedkryzysowe prognozy. I choć USA cieszyły się w ostatnich ośmiu latach bardzo niską inflacją (średnio 1,8 proc.) i są w grupie tych szczęśliwych wyjątków, gdzie PKB na głowę jest już wyższy niż w 2007 roku, to równocześnie tam na 1 proc. najzamożniejszych przypada 90 proc. owoców anemicznego pokryzysowego wzrostu.

Nie sądzę, żeby zewnętrzne otoczenie makroekonomiczne mogło w najbliższym czasie wspierać wzrost gospodarczy w Polsce

Kryzys spetryfikował niepokojący trend rozjeżdżania się konkurencyjności gospodarki amerykańskiej i europejskiej. Deficyt handlu energią i surowcami na Starym Kontynencie podwoił się przez ostatnie siedem lat. Ceny energii zużywanej przez europejski przemysł są dziś dwa razy wyższe niż w USA i ponad 20 proc. niż w Chinach. Ceny gazu przemysłowego są 3–4-krotnie wyższe niż w USA i Rosji i 12 proc. – niż w Chinach. Kryzys poszerzył lukę w cenach energii między UE a najbardziej dynamicznymi gospodarkami świata. Utrwalił też dezindustralizację USA i Europy. A w wielu krajach nadganiających dystans – umocnił sektor produkcyjny. Przemysł to dziś ledwie 12 proc. PKB w USA, 15 proc. w Europie Zachodniej i ponad 30 proc. w Chinach czy Korei Południowej.

W 2012 roku produktywność w UE sięgała 3/4 produktywności amerykańskiej na przepracowaną godzinę, a dochód na głowę – sięgał 2/3. W roku 2015 w Unii będzie 900 tys. wakatów w sektorze informatycznym, mimo że w tym samym czasie bez zajęcia pozostawać będzie co czwarty młodociany pracownik.

Można się cieszyć, że dołek kryzysu mamy za sobą. Ale nie wypada tracić z oczu jego długofalowych skutków dewastujących światową gospodarkę. Bo bez wątpienia w najbliższych latach to właśnie następstwa kryzysu odkładające się w spadku produktywności, pogłębianiu się różnic w efektywności i piętrzącym się zróżnicowaniu dochodowym będą miały wpływ zarówno na dynamikę globalnego wzrostu, jak i nasilenie konfliktów społecznych.

Wzrost mocno turbulentny

Zresztą nie tylko analiza długofalowych trendów w globalnej gospodarce skłaniać nas powinna do ostrożności przy ferowaniu sądów na temat końca kryzysu. W ostatnim półroczu już dwukrotnie światem wstrząsnęły konwulsje, stawiające pod znakiem zapytania nadzieję na spokojny, choć powolny wzrost. Obok amerykańskiego banku centralnego, który rozpoczął program sukcesywnego wygaszania skupu obligacji, dodatkowym czynnikiem niepewności po raz kolejny stały się Chiny. Wyceną aktywów na całym świecie wstrząsnął „Fed taper" i negatywny styczniowy odczyt PMI dla chińskiej gospodarki, którego tłem są kurczące się prognozy wzrostu w kolejnych kwartałach (od 7,7 proc. w IV kw. 2013 poniżej 6 proc. w połowie 2015 r.).

Najsilniej przeceną dotknięte zostały rynki wschodzące. Negatywne reakcje dotyczyły wszystkich kategorii aktywów: od walut, poprzez giełdy, po rynek długu. W tydzień głębokie spadki dotknęły większości walut emerging markets. Na łeb na szyję poleciało argentyńskie peso (-17 proc.), brazylijski real (-3,1 proc.), turecka lira (-4,8 proc.), meksykańskie peso (-2,2 proc.), indyjska rupia (-1,8 proc.). Rubel rosyjski znalazł się najniżej od pięciu lat (-2,8 proc.). Indeks EEMEA FX stracił 4,2 proc., a MSCI EM, syntetyczny indeks giełdowy dla rynków wschodzących, spadł w styczniu o 7 proc. W ostatnim tygodniu stycznia globalne fundusze wycofały z giełd emerging markets 6,3 mld dol., najwięcej od sierpnia 2011 r. Największe fundusze aktywne na tych rynkach (Franklin Templeton, First State, Ash-more) poniosły straty najgłębsze od 2011 r. Emerging markets podtrzymują na razie inwestorzy instytucjonalni, którzy w przeciwieństwie do „detalistów" nie ulegli panice.

Na świat najsilniej oddziaływać będzie kryzys poddawanej przebudowie gospodarki chińskiej

Rynki wschodzące i rozwijające się, najsilniej dziś dotknięte powrotem Rezerwy Federalnej do bardziej konwencjonalnej polityki monetarnej i – jak widać – wątpiące, by Bank Japonii mógł zastąpić na globalnym rynku Fed (latem będzie kupował więcej obligacji niż Fed), to dziś już 40 proc. światowej gospodarki, czyli dwukrotnie więcej niż w okresie kryzysu 1997 r. Segment emerging markets zapewnia dziś amerykańskim firmom globalnym 15 proc. zysków, pięć razy więcej niż w 1995 roku.

Dlatego konwulsje strachu przed powrotem kryzysu wykraczają poza rynki wschodzące. Po informacjach o oczekiwanych skutkach „rekalibracji" polityki gospodarczej w Chinach oraz turbulencjach w Argentynie, zachwiały się nie tylko surowce. Straciły również rynki dojrzałe. Po raz pierwszy od 2010 r. w tym samym czasie straciły giełdy w Stanach, Europie, Japonii i Wielkiej Brytanii. W pierwszych pięciu tygodniach roku indeks FTSE All-World stracił 5 proc., S&P 500 spadł 4 proc., FTSE Eurofirst 300 zjechał 1,9 proc. w dół, ale FTSE 100 – już 3,5 proc., Nikkei 225 zleciał na łeb na szyję (-13 proc.). W górę, i to aż o 30 proc., skoczył natomiast „indeks strachu" (CBOE Vix) oddający ryzyko zmienności, a mierzący zmiany kosztu ubezpieczenia portfela akcji amerykańskich. Jest najwyżej od połowy października 2013 r.

Amerykański dolar zyskał co prawda wobec portfela walut krajów z segmentu emerging markets, ale stracił do koszyka głównych walut światowych ponad 1 proc. Frank wzrósł do dolara 1,6 proc., euro 1 proc., a jen 1,9 proc. Nawet funt brytyjski zyskał 0,9 proc.

Inwestorzy zaczęli znów uciekać do aktywów postrzeganych jako „bezpieczne porty". I tak pomimo coraz jaśniejszych przecież prognoz makroekonomicznych wróciliśmy do reakcji dobrze znanych z lat niepewności: nastroje zdominował strach.

Niepewne Chiny

Czy na takich podstawach da się zbudować stabilny wzrost? Źródłem niepewności dla globalnej gospodarki jest dziś nadal Fed, redukujący o 10 mld dol. miesięcznie zakupy obligacji i próbujący ze zmiennym skutkiem przekonać rynek, że nie oznacza to natychmiastowego wzrostu stóp procentowych. Przy rosnących prognozach wzrostu (aktualizacja dla III kw. 2013 z 3,6 proc. do 4,1 proc.; bezrobocie poniżej 6,5 proc. już niedługo) jest to zadanie coraz bardziej karkołomne. Polityka Fed ma kolosalne znaczenie w pierwszej kolejności dla emerging markets.

Ale Fed ma też coraz bardziej poważną konkurencję w generowaniu niepewności. Jej rozsadnikami stają się Chiny i Europa. Wielu obserwatorów skłania się do poglądu, że w najbliższych trzech latach na światową gospodarkę najsilniej oddziaływać będzie już nie Fed i nie amerykańska konsumpcja, ale kryzys poddawanej przebudowie gospodarki chińskiej. Podzielam tę ocenę.

Podobnie w przypadku Europy: bieżące nastroje podbijają dobre odczyty PMI, mocny powrót na rynek długu Irlandii i Portugalii, oczekiwanie na sukces emisji obligacji greckich w II półroczu, ponad 63-proc. przyrost pożyczek korporacyjnych w 2013. Nie można jednak tracić z oczu długookresowych następstw kryzysu. W strefie euro mamy stabilizację bezrobocia na bardzo wysokim poziomie 12,1 proc. Potencjalny wzrost lokuje się poniżej 1 proc., podobnie wyglądają prognozy PKB. Presja deflacyjna na ceny konsumenta (0,7 proc. inflacji bazowej w grudniu 2013) i deflacja cen producenta (-1,2 proc.) przy pełzającym wzroście uprawdopodobniają ryzyko scenariusza straconej dekady w wydaniu japońskim. Rynki swapowe wyceniają na 16 proc. ryzyko deflacji w październiku. Tymczasem bez inflacji nie ma monetyzacji długu. Problem niewypłacalności najbardziej zadłużonych krajów strefy euro jest nierozwiązany. Podobnie jak węzeł łączący ryzyko obligacji rządowych z ryzykiem dla bilansów banków. Od października 2011 r. do dziś udział obligacji w aktywach banków hiszpańskich wzrósł z 5 do 9,4 proc., włoskich z 6,4 do 10,3 proc., portugalskich z 4,6 do 7,8 proc., słoweńskich z 7,8 do 10 proc. Ten udział wzrósł również w bankach niemieckich z 3,8 do 4,5 proc., austriackich i francuskich, gdzie skoczył o 1 pkt proc.

Przy spadku bieżącej presji rynkowej na wycenę długu państwowego maleje skłonność do reform. Banki europejskie w ostatnich dwóch latach zredukowały akcję pożyczkową o 2 bln euro. A potrzebują pilnie ok. 40 mld euro do spełnienia wymogów kapitałowych. Tymczasem oddając EBC przed terminem pożyczki zaciągnięte w ramach LTRO (banki spłaciły połowę z I tury i ponad 1/3 z II, łącznie 430 mld euro) banki wysuszyły płynność, windując Euribor w okresie grudzień – połowa stycznia o 20 proc., a stopę EONIA o 36 proc. EBC, chcąc trzymać niskie stopy rynkowe, znalazł się w punkcie wyjścia z roku 2011. Tyle że tym razem przy 0,25-proc. stopie refinansowej. Może więc doczekamy się i w strefie euro negatywnej stopy depozytowej?

Ból głowy w Europie

Stara Europa ma przed sobą mnóstwo nierozwiązanych problemów strukturalnych. Jest nadal nadmiernie lewarowana przez przerośnięty system bankowy. Ugina się pod ciężarem długów. Maleje jej konkurencyjność. Ma niekorzystną strukturę demograficzną. Europa dziś to 7 proc. światowej ludności, 25 proc. gospodarki i połowa globalnych wydatków socjalnych. Reformy instytucjonalne podjęte w strefie euro po wybuchu kryzysu są niedokończone i nic nie zapowiada ich dokończenia w tym roku. Salomonowy werdykt niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego, odsyłający do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości kwestię legalności zapowiedzianych przez EBC operacji warunkowego skupu obligacji (OMT), jest w uzasadnieniu niekorzystny dla trwałej stabilizacji rynku długu. Kwestionowana jest możliwość powstrzymania przez EBC niekontrolowanej paniki na rynku obligacji rządowych. Cieszmy się z powrotu do 1-proc. wzrostu w strefie euro. Ale żeby budować na tej bazie hurraoptymistyczny średnio i długookresowy scenariusz, to za mało. Nie sądzę, by zewnętrzne otoczenie makroekonomiczne mogło w najbliższym czasie wspierać wzrost gospodarczy w Polsce. Będzie ono za to źródłem wielu jeszcze turbulencji.

Autor jest głównym ekonomistą Polskiej Rady Biznesu

Wiele sygnałów wskazuje na ostre hamowanie tendencji globalizacyjnych, pod znakiem których upłynęła końcówka XX w. Zwróćmy uwagę choćby na taki szczegół. W ostatniej dekadzie modelowy portfel zbudowany z 50 największych korporacji światowych zyskał na wartości 30 proc. Solidny wynik. Ale w tym samym czasie reszta rynku kapitałowego urosła 130 proc. Odwrót przez inwestorów z firm o zasięgu globalnym oznaczać musi brak wiary w ich szybki wzrost. Wycena korzyści z globalizacji drastycznie spadła.

Pozostało 96% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację