Ponad 5,78 mld zł udało się pozyskać resortowi finansów ze sprzedaży obligacji na dzisiejszej aukcji. To i tak zaledwie 68 proc. tego, co chcieli kupić inwestorzy. Na dodatek ich rentowność okazała się wyjątkowo niska. Wygląda więc, że inwestorzy pchają się drzwiami i oknami, by kupić polskie obligacje, pomimo tego, że zarabiają na nich coraz mniej, a za naszą wchodnią granicą panuje napięta sytuacja geopolityczna.
Pomimo nadpodaży dogrywki nie było. W końcu towar reglamentowany, którego nie każdy może kupić tyle ile chce, pozwala podtrzymać gorący popyt.
Nie wypada się nie cieszyć z powodu powodzenia polskich papierów dłużnych. W tej beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu. A w zasadzie jest ona gdzieś za beczką i dotyczy przyszłych aukcji. Rząd, jak powszechnie wiadomo, uwłaszczył się na pieniądzach odkładanych na emerytury, umarzając wszystkie obligacje skarbowe znajdujące się w portfelach OFE (idąc tropem retoryki resortu finansów możemy to nazwać - „zamianą na zapisy księgowe w ZUS"). Była to niebagatelna kwota prawie 134,8 mld zł.
Innymi słowy - dla jednorazowego księgowego zabiegu (trzeba przyznać, że gigantycznego) rząd odciął sobie część przyszłego popytu na swój dług. A – jak wiadomo – dług państwa, które jest w permanentnym deficycie budżetowym i sektorowym, jest niestety jednym z najważniejszych sposobów zasypywania bieżącej dziury. Życzę resortowi finansów wielu równie udanych aukcji. W zasadzie życzę ich też sobie jako obywatel, bo uważam, że polityka inwestycyjna rządu jest jednym z filarów rozwoju kraju. Bez środków własnych trudno też o pieniądze z Unii.
Co się jednak stanie, gdy geopolityka szerzej zapuka do naszych drzwi, powodując spowolnienie wzrostu gospodarczego i zaniepokojenie inwestorów przyszłością polskich finansów? Mimo ostatnich, całkiem niezłych, danych makroekonomicznych wciąż jest to możliwe. Wtedy dodatkowy popyt z pewnością by się przydał. Na przykład ze strony OFE.