Mimo, że rząd przyjął projekt 11 marca, wciąż nie został on przekazany do Sejmu. Dlaczego? Według ministerstwa środowiska, eksperci i prawnicy "dopracowują ostateczne brzmienie przepisów". A rzecznik resortu nie jest w stanie określić, ile im to jeszcze zajmie.
To dobrze, że rządowi prawnicy chcą przygotować łupkowe prawo jak najlepiej, doszlifować każdy szczegół i – miejmy nadzieję – usunąć kontrowersyjne i krytykowane przez ekspertów i branżę zapisy. Musi jednak przyjść moment, w którym premier powie: dość, i przedstawi ostateczny projekt. Nawet jeśli oznaczałoby to, że jakieś jego zapisy nie będą idealnie dopracowane (czy to w ogóle możliwe?).
Przedłużające się niemiłosiernie (już ponad dwa lata) przygotowywanie łupkowej ustawy jest bowiem w tej sytuacji gorsze nawet, niż uchwalenie prawa, które nie zadowoli wszystkich. Trzyma w niepewności inwestorów, a ci wstrzymują się z poszukiwaniami, nie wiedząc, na jakich warunkach przyjdzie im je prowadzić. Efektem jest wyraźne spowolnienie łupkowych projektów w Polsce. O ile w 2012 r. wykonano np. 24 odwierty poszukiwawcze (jak na potrzeby – bardzo mało), w ubiegłym roku było ich zaledwie 14. Co gorsza, w łupkowy marazm wpadamy w czasie, gdy konflikt za wschodnią granicą dobitnie uświadamia, jak ważna jest zarówno dywersyfikacja dostaw gazu, jak i rozwój własnego wydobycia.
Nie sposób dziś przewidzieć, czy wydobycie gazu z łupków będzie w Polsce opłacalne na przemysłową skalę, ani tym bardziej, czy uniezależni nas od dostaw surowca z Rosji. Żadnego wpływu nie ma na to ten, czy jakikolwiek inny rząd. Ale za brak przepisów, który odstrasza inwestorów, odbierając tym samym szansę na sprawdzenie, co tak naprawdę kryje się w polskich łupkach, wyłączną odpowiedzialność ponosi gabinet Donalda Tuska.