W firmach – zarówno tych państwowych, jak i prywatnych – najwyższe zarobki, wraz z wszelkimi premiami, nagrodami i dodatkami, nie mogłyby przekroczyć ośmiokrotności dochodów pracowników zarabiających najmniej.
Jeśli najniższa pensja w firmie byłaby równa ustawowemu minimum (1680 zł brutto), to limit zarobków wyniósłby 13 440 zł brutto miesięcznie. To niewiele więcej niż dwie średnie pensje w Warszawie.
Zdaniem OPZZ, dzięki limitowi zysk firmy byłby „skorelowany z dochodami tak kadry zarządzającej, jak i pracowników". „Gdyby prezes obniżał pensje pracownikom, musiałby też obniżyć je sobie" – twierdzą związkowcy. Zapewne mają dobre intencje – tak dobre jak te, którymi piekło jest wybrukowane.
Pomysł Guza zmierza do zdemontowania mechanizmu, który niejako automatycznie reguluje dochody w każdej dobrze funkcjonującej gospodarce rynkowej. Gdy mocno brakuje jakichś specjalistów, płaci się im przecież jak za zboże, aż skuszona dochodami fala kandydatów do zawodu sprawi, że ceny ich usług spadną.
Propozycja szefa OPZZ jest karykaturą proponowanej przez Komisję Europejską dyrektywy dotyczącej płac zarządów spółek giełdowych. Bruksela nie posunęła się do narzucania jakichkolwiek limitów. Proponuje, by akcjonariusze – a więc współwłaściciele firm – ustalali w nich zasady polityki płacowej i np. dochody członków zarządu jako wielokrotności średniej (a nie minimalnej) pensji w spółce.