Byłoby to wtórne dojrzewanie, gdyż przed laty te adresy przyciągały tłumy klientów. Te same tłumy, które dziś ciągną nie tylko w weekendy, ale i na co dzień, do centrów handlowych.
Owszem, już nam się opatrzyły, niektóre tracą klientów, ale wystarczy przejść się w sobotę Nowym Światem, a potem zajrzeć do Złotych Tarasów, by zobaczyć, gdzie koncentruje się biznes. Centra handlowe wybieramy dla wygody i dla dużo większej oferty, która jest zwykle zmyślnie dobrana, a nie przypadkowa – jak to nadal bywa nawet na prestiżowych ulicach. Tam elegancki firmowy salon nadal może sąsiadować z tanim kebabem, popularną i niedrogą sieciówką młodzieżowej mody albo i lumpeksem.
W dodatku kupcy z ulic często prawie na wyciągnięcie ręki mają konkurencję centrów handlowych – tym groźniejszą, że wyposażoną w bezpłatne zazwyczaj parkingi. Podczas gdy na Zachodzie zakupy w centrach handlowych wymagają zwykle wyprawy na przedmieścia, u nas inwestorzy dostawali zgody na ich budowę prawie w środku miast. Czy teraz urzędnicy będą równie przyjaźni inwestycjom w handlowe ulice? Jeśli będą to bogaci deweloperzy z dużą siłą przebicia, to pewnie tak. Ci wywalczą sobie wielkie okna w zabytkowych kamienicach i zbudują kolejne VitkAce z podziemnymi parkingami.
To jednak za mało, by przekonać klientów do masowego powrotu na handlowe ulice. Potrzebny jest jeszcze dobry marketing połączony z zarządzaniem ulicą jako całością. Tak jak w centrach handlowych, gdzie zarządcy określają godziny otwarcia sklepów, dobierają najemców i nakłaniają ich do wspólnych akcji promocyjnych czy wydłużania godzin pracy w trakcie „Nocy zakupów". Próby wspólnych działań są np. na warszawskim Nowym Świecie, gdzie od lat 90. ubiegłego wieku działa stowarzyszenie prywatnych kupców. Biznes się kręci, choć dziś głównie restauracyjny, a nie handlowy.