Koncern naftowy OMV podpisał właśnie umowę z rosyjskim Gazpromem na budowę gazociągu South Stream na terenie Austrii. Pozwoli on Rosji ominąć Ukrainę. Wiedeń (rząd kontroluje spółkę poprzez firmę ÖIAG) zdecydował się na ten krok mimo ochłodzenia stosunków Unii z Rosją po aneksji Krymu w połowie marca i podsycaniu przez Moskwę nastrojów separatystycznych na wschodzie Ukrainy. Krok zresztą kolejny i konsekwentny, bo umowę parafowano w Moskwie pod koniec kwietnia.
Wszystko w Wiedniu odbyło się tak, jak lubi rosyjski przywódca: w świetle jupiterów, w ogniu krytyki Brukseli i wbrew postulatom unijnej solidarności energetycznej. Władimir Putin, obecny przy podpisaniu umowy, raz jeszcze zagrał na nosie Wspólnocie.
Oto kolejny kraj, mając do wyboru interes całej UE i własne potrzeby energetyczne, za nic ma wskazania Brukseli. W grudniu KE zaleciła sześciu krajom UE (Bułgarii, Węgrom, Słowenii, Grecji, Chorwacji i Austrii) renegocjację umów z Rosją ws. gazociągu, argumentując, że naruszają one prawo UE. Nie dalej jak na początku czerwca Guenther Oettinger, komisarz UE ds. energii, uzależniał stanowisko UE wobec gazociągu od postawy Rosji wobec Ukrainy. Bruksela jest poza tym przeciwna projektowi, bo jej zdaniem uderza on w zasady konkurencji oraz dywersyfikację dostaw.
Mimo to sprawy nabrały wręcz przyspieszenia. Choć po słowach Oettingera Bułgaria i Serbia deklarowały, że przerywają przygotowania do budowy, to już kilka dni później zdanie zmieniły. A teraz mamy umowę z austriackim OMV. Putin może więc sprawę wygrywać PR-owo, mówiąc w Wiedniu, że South Stream ma służyć jedynie „stabilności energetycznej całej Europy".
Astronomiczne koszty liczącego 3,6 tys. km gazociągu, szacowane nawet na 45 mld dol., nie są tu najistotniejsze. Bezcenne jest dla Rosji jeszcze większe uzależnienie UE od Gazpromu. Bonusem jest to, że Moskwa będzie mogła szachować Ukrainę bez obaw, że zakręcając tranzytowy kurek Kijów wciągnie do sporu Unię. A tak już przecież było.