Ba, nawet wizyta u niegdyś bogatszych od nas bratanków znad Dunaju sprawia, że porzucam typowe dla Polaka narzekanie i doceniam wigor naszej gospodarki. Tylu żurawi i pnących się w górę wieżowców, ile widzę z mojego redakcyjnego okna, nie zauważyłem przez tydzień w całym Budapeszcie. A 900 km jazdy, głównie autostradą, znad Balatonu do domu to już czysta przyjemność. Porównanie z sąsiadami pozwala dostrzec, ile się nad Wisłą zmieniło.
Siedem lat tych zmian przypada na kolejne rządy Donalda Tuska. Gdyby efekty jego pracy mierzyć długością zbudowanych autostrad (blisko 1000 km) i tras ekspresowych (1100 km), trzeba otrąbić wieki sukces. Tyle że połowa tego sukcesu powstała za pieniądze unijne. Czyli z podatków zapłaconych przez Niemców, Holendrów itd.
Owszem, polski wkład w te i inne inwestycje też jest, ale pieniądze nie wzięły się z przesunięć budżetowych i cięcia nieefektywnych wydatków. Zupełnie inaczej niż w biznesie, gdzie inwestując, najpierw szuka się wewnętrznych rezerw, a dopiero potem idzie do banku. Donald Tusk bez precedensu zadłużył państwo i wykonał równie bezprecedensowy skok na oszczędności przyszłych emerytów.
Na końcówkę jego rządów przypada spadek tempa wzrostu gospodarczego. Gdyby to dzisiaj były premier miał pojawić się na tle słynnej mapy pokazującej dynamikę PKB, zieleń „zielonej wyspy" byłaby na tle innych krajów mocno wyblakła. Premier unikał trudnych decyzji, a bez strukturalnych zmian, bez zerwania kajdan biurokracji grozi nam, że nasza gospodarka straci wigor. I w czasie urlopu to my będziemy z zazdrością patrzeć na inne byłe demoludy.