W tajemniczy sposób w ciągu dekady zniknęło więc około 5 proc. populacji – jak w pewnym telewizyjnym serialu science fiction. A tymczasem ta rzesza wcale nie zniknęła – po prostu spakowała walizki i wyjechała za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. I choć nadal wielu emigrantów twierdzi, że po jakimś czasie wróci do kraju, nie ma wątpliwości, że większość tego nie zrobi.
Trudno, stało się, mleko się rozlało. Wiadomo, że jeśli ktoś zadomowił się za granicą, znalazł znośną pracę, ułożył sobie życie, tak łatwo nie podejmie decyzji o powrocie, zwłaszcza że pensja, na którą może liczyć, w kraju jest nadal znacznie niższa. Emigracja to cena, którą zapłaciliśmy za różnicę w poziomie życia odziedziczoną po dekadach komunizmu. Co nie oznacza, że cena ta nie mogła być nieco mniejsza.
Przede wszystkim skala wyjazdów nie jest żadnym zaskoczeniem. W opracowaniu sprzed 14 lat prognozowałem skalę trwałej emigracji po wejściu Polski do Unii, w zależności od wariantu, na 1–2 mln ludzi (były też szacunki wyższe). I nie było w tym nic dziwnego. Po latach zamknięcia otwierały się granice, a Polakom wolno było legalnie szukać dowolnej pracy najpierw na Wyspach, a potem w całej Europie.
Działo się to w momencie, gdy relacja płac w Wielkiej Brytanii i w Polsce wynosiła 5:1, co oznaczało, że nawet byle jaka praca na Wyspach dawała znacznie większy dochód niż niezła w Polsce.
Doszły do tego dodatkowe zachęty do emigracji – a więc błędy, których mogliśmy uniknąć przy lepszej polityce gospodarczej. Bezrobocie na ogólnym poziomie ponad 20 proc. i brak pracy dla niemal 50 proc. młodzieży na początku roku 2004 stanowiły dodatkowy, potężny bodziec do wyjazdu. Spowodowały, że pierwsza fala migracji w latach 2005–2006 okazała się znacznie potężniejsza, niż oczekiwaliśmy. Potem już strumień emigrantów mocno się zmniejszył, ale o masowych powrotach raczej nie ma mowy.