Takie opinie wypowiadają czasem także ekonomiści. Krytycy zwykle straszą krachem systemu emerytalnego i proponują jego zmianę. Najczęściej postulują wprowadzenie tzw. systemu kanadyjskiego, co jest totalnym nieporozumieniem, gdyż jest on – systemowo – taki sam jak polski. Mamy zdefiniowaną obowiązkową składkę i wiek emerytalny, są ustalone świadczenia minimalne, a oprócz pierwszego filaru (ZUS) istnieją jeszcze dwa dodatkowe. Różnica tkwi w parametrach. W systemie kanadyjskim składka jest dwukrotnie niższa, emerytura minimalna kilkakrotnie wyższa, a w dobrowolnym filarze uczestniczy nie 5, lecz 95 proc. pracujących.
Różnice te łatwo dają się wytłumaczyć przyczynami demograficznymi (relacja odprowadzających składki do pobierających świadczenia) oraz wyższym poziomem życia. W związku z tym są nieusuwalne, a postulat, aby emerytury były takie jak w Kanadzie, jest równie realny jak żądanie, aby płace były takie jak w Niemczech. W istocie potencjalnym reformatorom chodzi wyłącznie o to, aby wprowadzić gwarantowane świadczenie jednakowe dla wszystkich. I ustalić je na znacznie wyższym poziomie niż obecnie. Ostatnio postulat taki zgłosił pan Robert Gwiazdowski, były przewodniczący rady nadzorczej ZUS.
Jako zatwardziały konserwatysta zgłaszam zdanie odrębne. ZUS uważam za jeden z lepiej funkcjonujących składników naszej administracji gospodarczej. Obecny system nie upadnie, a wprowadzenie zasady: wszystkim z jednego garnka po równo (a o resztę niech się sami martwią), doprowadziłoby do katastrofy. Najłatwiej wykazać prawdziwość ostatniego wniosku. Jeżeli w obecnej sytuacji materialnej emeryci płaczą i zgrzytają zębami, to owo świadczenie minimalne (najczęściej powiązane z obniżeniem składki) sprawiłoby, że sytuacja jeszcze by się pogorszyła. Przyszli emeryci najchętniej rozdysponowaliby bieżące dochody, a na starość, głośno protestując, udaliby się pod siedzibę władz z postulatami zabezpieczenia godziwej starości. Obecny system nie tylko daje godziwe jak na Polskę świadczenia, ale także zapewnia szybszy wzrost emerytur niż innych dochodów i coraz bardziej zbliża się do proponowanego ideału równości. Przypomnijmy, że w 2013 r. dochód rozporządzalny na osobę w gospodarstwach emeryckich wynosił 1415,23 zł i był o 110 zł wyższy niż w gospodarstwach pracowniczych. Przyszłoroczna podstawowa waloryzacja, przy tegorocznej inflacji wynoszącej najwyżej 0,5 proc., wyniesie 1,08 proc., przy czym ten półprocentowy wzrost realny będzie dotyczył tylko świadczeń najwyższych; emerytury niższe od średnich będą dodatkowo podwyższone i wzrosną o 2–4 proc. Sprawi to, że rozpiętość w wysokości świadczeń zmaleje. A i tak jest niska, bo mediana dochodów emeryckich prawie pokrywa się ze średnią (wynosi 92,6 proc., ogółem w kraju – 89 proc., a w gospodarstwach pracowniczych – 85 proc.). Dodatkowo różnice stale maleją (współczynnik Giniego w 2003 r. – 0,253, w 2013 r. – 0,239, dla porównania średni w kraju – 0,34).
Czy może tak być dalej? Może. Jest to następstwo niepisanej umowy społecznej, na mocy której świadczenia podtrzymywane są stałą wysoką dotacją budżetową. Ma to zapewne związek z 8 milionami głosów w wyborach. A skoro liczba emerytów będzie rosnąć, zwiększy się też liczba głosów i umowa będzie dalej obowiązywać. Przynajmniej do całkowitego przejścia na system kapitałowy. A i wtedy coś prawdopodobnie zostanie wymyślone. Może powszechna wysoka emerytura minimalna?