Od wielu lat wiadomo było, że SKOK mają problemy. Dowodem widocznym nawet dla postronnych obserwatorów była np. malejąca systematycznie liczba kas publikujących swoje wyniki. Pod koniec zeszłego roku po wielu bojach Sejm poddał kasy nadzorowi bankowemu i od tego czasu dowiadujemy się coraz gorszych rzeczy o ich sytuacji. Dość przypomnieć, że według nadzoru kasom brakowało około 1,5 mld zł kapitałów, by osiągnąć minimalny poziom bezpieczeństwa.
Normalnie w sytuacji, gdy jakaś instytucja finansowa popada w kłopoty, jej klienci odsuwają się, bojąc się ryzyka. W przypadku depozytów bankowych reguła ta nie obowiązuje. Zgodnie bowiem z zaleceniami Brukseli trzymanie pieniędzy w banku nie wiąże się z ryzykiem. Państwo gwarantuje wypłatę całości środków wpłaconych na lokaty i rachunki. Ponieważ od niedawna tymi samymi gwarancjami objęto SKOK, Polacy radośnie noszą pieniądze do kas, które oferują znacznie wyższe oprocentowanie niż banki. Kasy dają wyższe odsetki nie tylko dlatego, że ich celem nie jest zysk (jak w bankach), ale też dlatego, że wobec słabej kondycji finansowej potrzebują więcej pieniędzy, by móc wypłacać z nich depozyty. A ludzie noszą je do zagrożonych instytucji, bo wiedzą, że zarobią więcej bez ryzyka.
Taka strategia ma jednak krótkie nogi. Jeżeli kasa płaci wyższe odsetki, to jej kondycja się pogarsza. I prędzej czy później jej klienci pójdą po swoje pieniądze do Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. A trzeba pamiętać, że ten fundusz powstał z wpłat banków. Czyli banki zapłacą więcej za to, że konkurent zabiera im klientów.
Takiej sytuacji państwo nie powinno tolerować. Trzeba jak najszybciej wskazać kasy, które mają szansę na dalszą egzystencję, i zasilić je w miarę tanimi pieniędzmi. Te, których nie da się uratować, trzeba jak najszybciej zamknąć (najlepiej, by przejęły je inne kasy). Tylko w ten sposób państwo zaoszczędzi pieniądze, a piękna idea, jaką jest wzajemna pomoc finansowa, nie zostanie do końca zohydzona.