Wiele osób często kupujących w sieci przynajmniej raz się przekonało, że UE, choć formalnie bez granic, jest jednak zlepkiem państw z różnymi systemami prawnymi i zwyczajami, i dlatego zrealizowanie transakcji przez Polaka np. w sklepie belgijskim czy portugalskim nie jest wcale takie łatwe.
Firmy odmawiają sprzedaży klientom z zagranicy, bo boją się problemów z ewentualnymi reklamacjami, wyższych kosztów, ale też potencjalnego ryzyka przy płatnościach. Polacy wciąż uwielbiają za zakupy płacić metodą „za pobraniem", czyli dopiero u kuriera przy odbiorze przesyłki. W większości państw UE z kolei takie rozwiązanie w zasadzie nie istnieje i w internecie płaci się kartami kredytowymi, podczas gdy u nas używa się ich przy mniej niż 10 proc. rozliczeń.
Teraz pojawia się szansa na zniknięcie przynajmniej części takich problemów, ale nawet jeśli stosowna dyrektywa zostanie przyjęta, to dużo wody w europejskich rzekach upłynie, zanim poszczególne kraje przeniosą ją do swoich systemów prawnych.
Rynek tymczasem nie znosi próżni, a Polacy już teraz coraz częściej wybierają się na zakupy internetowe do sklepów amerykańskich czy chińskich – ten kierunek najszybciej zyskuje na popularności. Jeśli w poczciwej Europie pewne rzeczy są niemożliwe do przeprowadzenia, to konsumenci szybko szukają alternatywy, zwłaszcza gdy nie jest ona droższa, nawet mimo znacznie większych odległości. Dlatego ostrzący sobie zęby na nasze portfele chiński Alibaba może szybciej wykorzystać okazję i przyciągnąć klientów do swoich serwisów. Zanim Europa ułatwi internetowe zakupy na odległość, nikt może już nie być nimi zainteresowany, bo wszystko, o czym tylko pomyśli, kupi np. w Hongkongu.