A wyniki mogą być dwojakie, bo notowania planktonu politycznego są niskie (w ostatnich badaniach łącznie 14 proc., co oznacza średnią w granicach błędu statystycznego). „Kandydaci mniejszościowi" całkowicie zasłużyli na takie traktowanie, gdyż nie zaprezentowali literalnie nic, startują chyba po to, aby sprawić uciechę swojej partii oraz najbliższej rodzinie. Ale i giganci nie przedstawili do tej pory wiele. Sztandarowym hasłem kandydata Bronisława Komorowskiego jest stwierdzenie o potencjalnych dwóch drogach rozwoju Polski: racjonalnej i radykalnej, przy czym ta pierwsza jest jedynie słuszna i reprezentowana przez obecnego prezydenta. Taki slogan wyborczy nie wydaje mi się ani mądry, ani prawdziwy. Czasem działania radykalne są jak najbardziej racjonalne, a prawie zawsze optymalna strategia rozwojowa jest kombinacją działań radykalnych i umiarkowanych.
Nie zauważam też, aby program kandydata Andrzeja Dudy wyróżniał się szczególnym radykalizmem. Jego kampania w 90 procentach skupia się na deklaracjach, czego nie zrobi (a co – jak należy wnosić – zrobiłby jego kontrkandydat). Zatem Andrzej Duda nie wprowadzi euro, nie sprywatyzuje lasów państwowych, nie dokonana „dekarbonizacji Polski", nie będzie też ratował budżetu kosztem najbiedniejszych. Całkiem słusznie, bo nie są to dobre pomysły. Tyle tylko, że nikt ich nie zgłasza. Sztab Bronisława Komorowskiego gros energii poświęca na zapewnianie, że obecny prezydent nic takiego nie postuluje. Straszenie nieistniejącymi duchami nie jest w naszej polityce zjawiskiem nowym. Przed wejściem do Unii Europejskiej powszechnie straszono wielką drożyzną i śmiercią polskiego rolnictwa. Tymczasem inflacja zamiast rosnąć, zaczęła spadać, a wieś żyje tak dobrze, jak nigdy w historii. W ostatniej kampanii sejmowej powszechnie straszono prywatyzacją służby zdrowia, co także nie nastąpiło. Różnica jest może jedynie taka, że dzisiaj w kwestiach podnoszonych przez Andrzeja Dudę panuje rzadki konsensus. Trudno byłoby mi znaleźć zwolenników natychmiastowej euroizacji, dokonywanej z pobudek ekonomicznych (abstrahując od faktu, że nie jest ona teraz możliwa; to, że niespodziewanymi jej zwolennikami, jako środka zapewniającego wzrost bezpieczeństwa militarnego, okazali się Aleksander Kwaśniewski i Janusz Palikot, to inna sprawa, osobiście wolałbym jednak jedną amerykańską dywizję pancerną stacjonującą w Polsce).
Obaj najważniejsi pretendenci do urzędu prezydenckiego praktycznie nie zgłaszają propozycji gospodarczych. I jest to pewien plus. Nie ma, o dziwo, wyścigu, kto da więcej kiełbasy wyborczej. Optymistycznie traktuję to jako przejaw wzrostu odpowiedzialności za słowa, których nie będzie można po wygranych wyborach przekuć w czyny. W rozdawnictwie specjalizuje się pani Magdalena Ogórek, ale ona może to robić, mając świadomość, jaki będzie wynik wyborczy i jej dalsza kariera polityczna.
Ale jest niestety wyjątek. To postulat przywrócenia niższego wieku wyborczego. PiS lansuje go z wielkim uporem od dawna, nie zwracając uwagi na koszty i niezwykłe komplikacje prawne (tym, którzy już wkroczyli w podwyższony wiek emerytalny, należałyby się zapewne odszkodowania). PiS pomija także fakt, że podwyższenie wieku emerytalnego zostało w zasadzie zaaprobowane (przy trudnych decyzjach ekonomicznych brak silnych protestów należy traktować jako milczącą aprobatę). Wyższy wiek emerytalny to bowiem nie tylko większy wysiłek ze strony pracujących, ale też szansa na wyższe świadczenia (w porównaniu z wariantem krótszego okresu pracy). Poza tym wydłużenie okresu aktywności społeczno-zawodowej przeciwdziała częstemu wyobcowaniu społecznemu emerytów. I co najważniejsze, wprowadzone zmiany to efekt procesów demograficznych. A te najkrócej ilustruje najnowszy komunikat GUS o przeciętnym dalszym trwaniu życia. Dla 65-latka wskaźnik ten wynosi obecnie średnio 217,7 miesiąca i jest o 4,4 miesiąca wyższy niż przed rokiem.