Jeśli w bieżącym roku uda się osiągnąć prognozowany wzrost PKB (mimo wielu czających się dokoła ryzyk), powinno się również udać sprowadzenie deficytu do akceptowalnego poziomu. I skreślenie z unijnej „czarnej listy" krajów, które nie spełniają wymogów.
Nie ma wątpliwości, że możemy się z tego cieszyć. Zwłaszcza że politykę stopniowego ograniczanie deficytu udało się w Polsce przeprowadzić bez nadmiernych kosztów w postaci spowolnienia gospodarczego czy wzrostu bezrobocia. Nasza polityka budżetowa była w ostatnich latach ostro krytykowana, a sytuacja naszych finansów publicznych na pewno jest daleka od ideału. Ale w sumie udało się znaleźć w miarę rozsądny kompromis między potrzebą oszczędności budżetowych z jednej strony, a chęcią rozciągnięcia procesu dostosowawczego w czasie i uniknięcia ciężkich kosztów z drugiej.
My swoją ścieżkę znaleźliśmy. Ale wiele krajów unijnych nadal walczy o stabilizację i wzrost gospodarczy, a dyskusja na temat właściwej polityki finansowej w czasach kryzysu wcale się nie zakończyła.
Kryzys oznaczał z jednej strony ostre wyhamowanie wzrostu gospodarczego, z drugiej zaś zagrożenie dla stabilności finansowej wielu krajów (a nawet groźbę bankructwa). Dążenie do stabilizacji kazało ograniczać deficyty, przeciwdziałanie recesji wymagało raczej zwiększania wydatków państwa.
Największe potęgi gospodarcze podzieliły się w swoich poglądach na temat właściwej polityki. W krajach anglosaskich szybko sięgnięto do starych przemyśleń Keynesa i bez wahania radykalnie zwiększono deficyty budżetowe – wspomagając tę politykę poprzez masowy dodruk dolarów i funtów. Z kolei w Niemczech uznano, że stabilność jest ważniejsza, obowiązkiem krajów, które się nadmiernie zadłużyły jest przeprowadzenie drastycznych programów oszczędnościowych, a drukowanie pieniędzy nie jest żadnym rozwiązaniem problemu.