I nie do końca wiadomo, co się urodzi, choć przy Wielkiej Nocy należałoby życzyć sobie raczej z martwych wstania.
Kluczowe kwestie - przy niektórych włos się jeży, więc to już nie są jaja - to ilość pieniądza krążącego po świecie, nie rozwiązany problem długów, nietrwałość wzrostu gospodarczego, odejście od systemu rynkowego, rosnąca siła państwa i oligarchii, przymus droższej energii ze względu na t.zw ocieplenie klimatyczne. Listę można wydłużać, ale nie trzeba, bo już widać, że w skali świata rośnie prawdopodobieństwo kryzysów ekonomicznych, protekcjonizmu, wojen surowcowych i bankructw.
Każde z tych zjawisk ma swoich wygranych i przegranych, wspólny mianownik polega tym, że przegranych jest więcej. To są gry o sumie ujemnej.
Przeczytałem niedawno wywiad z Williamem Whitem, byłym głównym ekonomistą Banku Rozliczeń Międzynarodowych, który ma świetne kontakty w środowisku bankierów centralnych. Są głęboko zaniepokojeni tym, co robią. Kiedy na początku kryzysu, jeszcze w 2008 i 2009 roku, dbali o stabilizację światowego systemu finansowego i w swoich krajach, tak teraz od kilku lat zajmują się pompowaniem popytu. Politycy bowiem odrzucili inne metody reformowania gospodarek, jako organizacyjnie zbyt kłopotliwe a wyborczo ryzykowne, i skupili się na dosypywaniu pieniędzy. A ponieważ nie mogą już rządowych, bo rządy są zbyt zadłużone, żeby nadal pożyczać, wymusili na bankierach centralnych – bez specjalnych problemów zresztą - kolejne t.zw luzowania ilościowe.
Ta akcja banków centralnych im dłużej trwa, tym jest mniej skuteczna w ożywianiu koniunktury. I im dłużej trwa, tym silniejsze są negatywne skutki uboczne, takie jak sztuczny wzrost cen aktywów, czy zadłużenia napędzanego tanim pieniądzem – twierdzi White.