Większość z nich twierdziła, że ożywienie jest krótkotrwałe i polska gospodarka na dłuższy czas uwięźnie w fazie pełzającego, góra 2-procentowego, wzrostu.
Miało tak być zarówno ze względu na negatywny wpływ otoczenia (kryzys na Zachodzie i Wschodzie), jak i wyczerpanie się dotychczasowych czynników wzrostu. Jeżeli dołożymy do tego negatywne opinie opozycyjnych polityków czy działaczy związkowych oraz znaną prawidłowość, że w mediach na jedną dobrą wiadomość publikuje się dziesięć złych i jedną wieszcząca kompletne załamanie, wizja przyszłości nie była różowa. Optymizm, jak mawiają intelektualiści, był passe. Ktoś tak jak ja z uporem twierdzący, że idzie ku lepszemu, zasługiwał najwyżej na dobroduszne lekceważenie.
Wciąż miałem wrażenie, że po raz drugi jestem świadkiem tej samej gry. Po raz pierwszy toczyła się w latach 2001–2002, kiedy przeżywaliśmy gwałtowne osłabienie koniunktury. Wtedy tylko ówczesny wicepremier Marek Belka twierdził, że jest to normalny dołek cyklu i w kolejnych latach gospodarka przyśpieszy w rytmie 1 proc. – 3 proc. – 5 proc. Okazało się, że premier zdał egzamin z prognozowania na piątkę, bo dokładnie tak się stało.
Minęło dziesięć lat i cykl miał prawo się powtórzyć z zegarmistrzowską dokładnością. Aparat wytwórczy „zmęczył się", wskaźnik wolnych mocy produkcyjnych zmalał, koszty wzrosły, a jednocześnie zmniejszyła się luka popytowa. Przy nałożeniu czynników zewnętrznych dało to znany skutek.
Gospodarka ma jednak to do siebie, że jeżeli jej się zbytnio nie przeszkadza, sama wychodzi z dołków. Dodatkowe bodźce mogą jedynie ten proces przyspieszyć. Tym razem zbyt silnie nie zadziałały, bo koniunktura gospodarcza na Zachodzie poprawiła się tylko nieznacznie. Nie przeszkodziło to jednak w zwiększaniu polskiego eksportu i coraz szybszym wzroście popytu krajowego.