Pojawia się on zawsze wtedy, kiedy uginając się pod presją związków zawodowych, rząd obiecuje dołożyć kolejne pieniądze z kieszeni podatników do utrzymania miejsc pracy w kopalniach i zapewnienia płacowych, pozapłacowych oraz emerytalnych przywilejów górników. Narracja idzie dwutorowo – po pierwsze, krajowy węgiel zapewnia nam niezależność energetyczną i nie stać nas na to, aby nie wspierać górnictwa. Po drugie, branża per saldo więcej do budżetu wpłaca, niż z niego dostaje, a kopalnie i firmy związane z wydobyciem, transportem i wykorzystaniem węgla mają wielki wpływ na polski PKB.
Dzięki takiemu podejściu polityków mamy sytuację, w której do tłustych górniczych pensji i wczesnych wysokich emerytur muszą dopłacać inni pracownicy. Jak wynika z raportu WISE, ich wkład do budżetu jest dwukrotnie wyższy niż zatrudnionych w kopalniach.
A przecież można problemy górnictwa rozwiązać inaczej. Można te kopalnie, które nie potrafią na siebie zarabiać, zamknąć. Taki program był zresztą w Polsce na przełomie wieków realizowany. Niestety, kiedy na świecie koniunktura dla węgla się poprawiła, państwowe kopalnie zamiast kontynuować restrukturyzację, zaczęły znowu zwiększać zatrudnienie i więcej płacić, a urzędnicy, politycy i zależni od nich menedżerowie chętnie się na to godzili, bo mogli się pochwalić, jakimi to są świetnymi gospodarzami, a przy okazji czerpać korzyści finansowe z tego „sukcesu".
Zamiast przygotować się na gorsze czasy, „pili, lulki palili, swoich ludzi obstawiali", jak mówiła pewna minister w rządzie Donalda Tuska, obecnie komisarz w Brukseli. Można mieć obawy, że kiedy najgorszy czas w branży węglowej minie, wszelkie próby restrukturyzacji zostaną porzucone. I za kilka lat znowu trzeba będzie dołożyć do górnictwa kolejne pieniądze. Chociaż jest nadzieja, że tak się nie stanie: jak oceniają eksperci WISE, jeśli teraz nie przeprowadzi się głębokich reform, to za 10–15 lat kopalnie znikną w ogóle z krajobrazu polskiej gospodarki.