Ze statystyk wynika, że jeśli polscy producenci wprowadzają na ekrany przyzwoite filmy, widzowie ich za to nagradzają, tłumnie biegnąc do kin i podbijając kinowe statystyki. Lubimy rodzime kino, a to wcale nie takie powszechne, bo np. w Rosji gros sprzedawanych biletów do kin to wejściówki na wielkie międzynarodowe hity.
Tym smutniejsze wydają się zapowiedzi polskiej kinowej branży, która w przyszłym roku nie spodziewa się frekwencyjnych fajerwerków porównywanych do tych, jakie wybuchły po ubiegłorocznej premierze „Bogów" (film miał 2,15 mln widzów). W tym roku kiniarze sporą nadzieję pokładają jeszcze w wchodzącym do kin za chwilę sequelu świątecznej komedii z przed czterech lat, „polskiego Love Actually", czyli „Listów do M2". Ale nawet, gdyby gwiazdkowe perypetie komedii Macieja Dejczera okazały się frekwencyjnym fenomenem, nasze kino nie ma już w tym roku szans na zagarnięcie jednej czwartej wszystkich biletów wykupionych do kin, co udało się w ubiegłym roku.
Sytuacja byłaby inna, gdyby nasi producenci dali widzom szansę, wprowadzając do kin więcej dobrych filmów. Tymczasem z tym nie jest najlepiej. Nie dość, że na tle innych europejskich krajów powstaje u nas mało, to wypadamy także słabo pod względem liczby wyprodukowanych filmów w przeliczeniu na 1 mln widzów – w Polsce w ubiegłym, bogatym w lokalne produkcje roku, było to zaledwie 1,1, podczas gdy średnia dla krajów UE wynosiła 1,75.
Trzeba jednak oddać filmowej branży sprawiedliwość, bo bywa, że nawet w sytuacji, gdy uda się jej wyprodukować potencjalny hit kierowany do masowej widowni, kapryśny widz chadzający swoimi ścieżkami, potrafi nagle zamiast na rodzimą komedię w rodzaju „Króla życia" wybrać się na nowego Bonda. Nie zmienia to jednak faktu, że widzowie „głosują nogami" i żeby być rozkochani we własnej kinematografii jak Czesi, muszą mieć na co iść do kina. A Czechy w ubiegłym roku wyprodukowały o jedną trzecią filmów więcej niż my.