Sama się do tego przyczyniam, podobnie jak chyba większość Polaków. Bynajmniej nie dlatego, że kaprysimy, wymagając lepszych warunków, którą mogą zapewnić tylko prywatne poradnie i gabinety. Po prostu nie mamy alternatywy.
Gdy w jedynej przychodni, która na warszawskim Żoliborzu ma poradnię dermatologiczną, zapytałam o dostępne terminy, usłyszałam, że zapisów na ten rok już nie ma, a na przyszły jeszcze nie. To oznacza, że z uczuleniową wysypką, z którą nie radzi sobie lekarz rejonowy, muszę pójść do prywatnego gabinetu. Podobnie jak znajoma, która mając skierowanie do endokrynologa, zdołała zapisać się na wizytę w połowie listopada. Przyszłego roku.
Takie problemy oznaczają świetlane perspektywy dla rynku prywatnej ochrony zdrowia. Nie bez powodu jednym z najwyżej cenionych benefitów pracowniczych jest prywatna opieka zdrowotna, która z punktu widzenia firmy jest bardzo racjonalną inwestycją. Szczególnie dzisiaj, gdy zaczyna się kurczyć liczba osób w wieku produkcyjnym. W niedawnym badaniu zleconym przez Związek Pracodawców Innowacyjnych Firm Farmaceutycznych Infarma dwie trzecie Polaków zadeklarowało chęć pracy do emerytury, choć co drugi obawia się, że będzie to niemożliwe ze względu na jego obecny stan zdrowia. Dziewięciu na dziesięciu ocenia, że właściwa opieka medyczna i profilaktyka wydłużyłyby naszą obecność na rynku pracy.
Kto ją zapewni, skoro publiczna służba zdrowia jest niedofinansowana i mało efektywna? Pozostaje prywatny sektor, który dbając o efektywność, coraz więcej inwestuje w telemedycynę. To przyszłość opieki zdrowotnej, która może też wywołać sporo zamieszana na rynku lekarskim. Najlepsi specjaliści będą mieli ułatwiony dostęp do pacjentów z odległych regionów. Słabych wyprą zaś tańsi konkurenci. Na przykład z Ukrainy.