O tym, że są one i w przenośni, i dosłownie drogie, przypominają zresztą przywoływane chętnie z okazji Dnia Dziecka wyliczenia, według których wychowanie i wyedukowanie potomka to dla rodziców koszt domu jednorodzinnego. W biedniejszych rodzinach to równowartość niewielkiego klockowatego budynku, ale w zamożniejszych – nawet koszt rezydencji, zwłaszcza gdy pociecha uczy się za granicą.

Nic więc dziwnego, że praktycznie we wszystkich rozwiniętych krajach państwo wspiera rodziców w wysiłkach i wydatkach związanych z wychowaniem dzieci, rozwijając systemy żłobków i przedszkoli oraz różnego rodzaju zasiłków i ulg. Niezależnie od politycznych konfiguracji wsparcie trwa, bo trudno przecież wycofywać się z inwestycji w „przyszłość kraju" (i emerytur). Co więcej, zasadność bezpośredniego wsparcia potwierdzają badania OECD, według których wzrost rozporządzalnego dochodu rodziny o 10 proc. wyraźnie zwiększa dzietność.

Skoro więc przez kolejne dekady będziemy inwestować miliardy złotych w prorodzinne zachęty, warto zadbać o czynniki zwiększające szanse powodzenia tych inwestycji. Jak wynika z analiz, pozytywny wpływ ma tutaj poprawa dostępności usług opiekuńczych dla dzieci oraz ułatwienia pomagające kobietom pogodzić pracę zawodową z wychowaniem dzieci – w tym elastyczne godziny pracy i praca na część etatu. Obecna sytuacja na rynku zatrudnienia sprzyja popularyzacji takich rozwiązań. Sprzyja też dzietności, gdyż dla większości rodziców państwowe wsparcie jest (na szczęście) tylko dodatkiem do głównych dochodów z pracy. To zaś oznacza, że politycy powinni zadbać przede wszystkim o stabilność i wzrost dochodów, o bezpieczeństwo zatrudnienia, czyli o rozwój gospodarki. Bez niego prorodzinne zasiłki nie zadziałają, a tylko nasza „inwestycja w przyszłość" będzie dorastać z większym długiem publicznym do spłacenia.