Niespodzianką wydaje się zakwalifikowanie jako towaru trudno dostępnego fryzjerów czy kucharzy. Akurat tych specjalności – jak się wydaje – mamy w Polsce w bród, skoro prawie na każdym rogu działa jakiś salonik fryzjerski czy bar. Tu jednak kluczowe mogą się okazać rosnące wymagania polskich konsumentów, bo chcemy wyglądać coraz piękniej (fryzura spod sztancy już nam nie wystarczy) i jeść coraz lepiej (choć inna sprawa, że niekoniecznie chcemy za wysoką jakość płacić odpowiednio wysoką cenę).

Za to deficyt opiekunów osób starszych czy pracowników ds. finansowo-księgowych ze znajomością języków obcych był do przewidzenia. Już od kilku lat mamy prawdziwy wysyp różnego rodzaju centrów usług biznesowych, co jest zresztą chlubą kolejnych władz. To, że w końcu zacznie brakować już nie tylko absolwentów uczelni wyższych, ale nawet studentów, chętnych do takiej pracy, było tylko kwestią czasu. Z kolei niedobór opiekunów to efekt trwającego od lat eksportu tego typu usług na Zachód, choć w tym czasie w Polsce lawinowo przybywa i osób, które opieki potrzebują, i instytucji, które chcą zatrudniać opiekunów.

Deficyt każdego zawodu może mieć różne przyczyny, ale każdy wymaga odpowiedniej reakcji po stronie władzy. I nie chodzi tu nawet o przywrócenie odpowiedniej rangi szkolnictwu zawodowemu. Chodzi o stworzenie takiego systemu, który w miarę szybko odpowiadałby na potrzeby zgłaszane przez pracodawców na bardzo różnych poziomach.

To slogan powtarzany od lat, ale chyba już czas, by ktoś się tym przejął. Ministerstwo Edukacji, zamiast angażować wszystkie siły w niezrozumiałą reformę szkolnictwa podstawowego, powinno się zająć – razem z resortem pracy i resortem szkolnictwa wyższego – takim szkolnictwem, które szybko przyniosłoby realne rozwiązania realnych problemów.