Przynajmniej nie w spójnym, nowoczesnym kształcie. Zmieniła się struktura spożycia, ale nie zniknęły problemy. A wiele z pojawiających się pomysłów służy na pewno konkretnym producentom alkoholu, lecz nie zdrowiu Polaków.
Po trzydziestu latach Polacy znajdują się mniej więcej w tym samym punkcie: pijemy, z grubsza biorąc, per capita tyle, ile u schyłku PRL. Oczywiście (i, chciałoby się rzec, na szczęście) pijemy inaczej. Ten fakt nie powinien dziwić nawet laika. Zarabiamy więcej, w sklepach i restauracjach dostępne są takie alkohole, jakie sobie konsument zażyczy. W dodatku wciąż obowiązująca ustawa o wychowaniu w trzeźwości z 1982 r. przewiduje zupełnie inne priorytety, niż skuteczna walka z nadużywaniem alkoholu. Akt ten powstawał w czasie, kiedy wybór był praktycznie dwojaki: wódka (kartkowa, po którą stało się w kolejkach) i piwo (z reguły bardzo trudno osiągalne). Peerelowski ustawodawca postawił na preferencje dla słabszych alkoholi, co było logiczne, chociaż pozostało w dużej mierze pobożnym życzeniem. Zmianę struktury spożycia załatwiła nie ustawa, a wolny rynek. Ten wolny rynek to również brak powszechnej w PRL tolerancji dla pracy po kilku głębszych. Prywatny pracodawca to nie brygadzista ze zjednoczenia.