Nadal zbieramy żniwa bańki cenowej na rynku nieruchomości. W kryzysie klienci podchodzą do zakupu mieszkań zdecydowanie bardziej racjonalnie niż jeszcze kilka lat temu.
– Wtedy na porządku dziennym było zaciąganie 30-letnich kredytów na zbyt duże i zbyt drogie mieszkania oraz na małe i ciasne kawalerki. Cóż z tego, że ze względu na niewielkie rozmiary trudno w nich zamieszkiwać we dwójkę, a jeszcze trudniej wieść życie rodzinne z potomstwem. Jednak liczyła się najniższa – w porównaniu z większymi lokalami – cena, która umożliwiała zaciągnięcie kredytu w banku niemal każdemu zainteresowanemu uzyskującemu stałe dochody – wyjaśnia Marcin Drogomirecki, ekspert serwisu nieruchomości Domy.pl. – O przyszłości mało kto myślał, bo mieszkania drożały i aby nie stracić szansy na własne M, trzeba było brać to, na co było kogoś stać.
W ten sposób wiele osób, które dziś mają już rodziny, jeszcze przez wiele lat spłacać będzie kredyt za mieszkania, które z założenia przystosowane są do życia w pojedynkę. A sprzedaż niejednokrotnie nie wchodzi w grę, bo środki uzyskane z transakcji nie wystarczyłyby na pokrycie zobowiązania wobec banku.
Dziś rynek wygląda zupełnie inaczej: chętnych na zakup mieszkań jest bez porównania mniej niż jeszcze kilka lat temu, a ofert lokali na sprzedaż – pod dostatkiem. Dlatego ci, którzy decydują się na inwestycję, nie kupują już czegokolwiek, byle szybko, byle tanio.
Ważna funkcjonalność
Z badań serwisu Domy.pl wynika, że najtańsze, a więc najbardziej przystępne kawalerki, nie cieszą się już takim powodzeniem jak przed kilkoma laty. Jednopokojowy lokal chce kupić tylko 8,2 proc. klientów. To prawie dwa razy mniej niż pięć lat temu, w szczytowym okresie mieszkaniowego boomu.