Parafrazując stare marketingowe powiedzonko o seksie, „Nobel sells”. Nobel sprzedaje – zarówno dosłownie, na rynku, jak i na rynku politycznym. A skoro tak, jest obiektem zabiegów i starań tych, którzy mają coś do sprzedania.
Nagroda literacka od lat praktycznie zarezerwowana jest tylko dla pisarzy jednoznacznie zdeklarowanych po stronie lewicy, najlepiej, jeśli za młodu zaangażowanych w Stalina, a na starość w feminizm. Nagroda pokojowa sprawia wrażenie wręczanej na złość George’owi Bushowi. Ostra krytyka wojny w Iraku zdecydowała o przyznaniu jej swego czasu Jimmy’emu Carterowi, który niczym poza tym się nie wykazał, a teraz na pewno pomogła Albertowi Gore’owi, który przez światową lewicę wciąż postrzegany jest jako rzeczywisty zwycięzca wyborów w USA, pokrzywdzony przez dziwactwa tamtejszej ordynacji.
Po tej przegranej Gore początkowo szukał sobie miejsca jako promotor nowych technologii, społeczeństwa informatycznego i cyberdemokracji. Prawdziwą żyłą złota okazało się jednak dla niego dopiero przyjęcie patronatu nad walką z globalnym ociepleniem. Z wielu względów temat ten okazał się niezwykle „sexy” – nikt, co prawda, nie udowodnił przekonująco, że ograniczanie przemysłowej emisji dwutlenku węgla będzie miało jakikolwiek wpływ na procesy klimatyczne, ale samo w sobie stało się ono z jednej strony wielkim biznesem, z drugiej doskonałym przykryciem dla potężnych interesów politycznych.
Już nagrodzenie Oscarem miernego filmu dokumentalnego „Niewygodna prawda”, kanonizującego Gore’a na herosa walki z efektem cieplarnianym, było mocnym sygnałem, że moda rośnie w siłę. Właściwie można się było spodziewać, że na jej fali przyjdzie i Nobel, nie w tym roku, to w przyszłym.