Nad preparatem zabezpieczającym przed malarią naukowcy pracują od lat. Jak dotąd ich wysiłki dawały – oględnie rzecz ujmując – umiarkowane rezultaty. Najlepsze eksperymentalne szczepionki chronią przed chorobą w ok. 50 proc. A malaria jest najczęstszą chorobą zakaźną na świecie. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia co roku zapada na nią ponad 200 mln ludzi. Od 700 tys. do nawet 1,2 mln chorych z jej powodu umiera. Szczepionkę zrobić trudno ze względu na złożony cykl rozwojowy pierwotniaków Plasmodium wywołujących malarię oraz ich zmienność.
Co zaskakujące, w przypadku nowej szczepionki, opracowanej przez firmę Sanaria oraz amerykański Narodowy Instytut Alergii i Chorób Zakaźnych, sięgnięto nie po zdobycze inżynierii genetycznej, ale po tradycyjny sposób – osłabione pasożyty wstrzykiwane bezpośrednio do krwi.
To działa – w testach z udziałem ochotników preparat w mniejszej dawce uchronił przed malarią sześć na dziewięć osób. W grupie, która otrzymała największą dawkę, ochrona była 100-procentowa – informują naukowcy w dzisiejszym wydaniu „Science".
Pomysł z lat 70.
Autorem niekonwencjonalnej metody jest Stephen Hoffman, założyciel Sanarii. Zauważył, że testy prowadzone jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku dowiodły, iż ochotnicy ukąszeni przez komary przenoszące Plasmodium falciparum (to zarodźce sierpowate wywołujące najgroźniejszą postać malarii) zyskują 90 proc. odporności. Oczywiście w testach pierwotniaki zostały napromieniowane, aby zmniejszyć ich zjadliwość.
Hoffman zapalił się do tego rozwiązania. Od 2002 roku sprawdzał, w jaki sposób można przechować żywe, ale osłabione formy pasożytów wywołujących malarię – tzw. sporozoity. Dwa lata temu przeprowadził testy powstałej w ten sposób szczepionki. Rezultaty były katastrofalne – tylko 2 na 44 ochotników udało się ochronić.