Po ludziach zajmujących się sztuką tak ulotną jak taniec zostaje niewiele: pożółkłe plakaty, zdjęcia, czasem kilka zdań we wspomnieniach innych. W przypadku Leona Wójcikowskiego, urodzonego w 1899 r. syna warszawskiego szewca i tancerki, dotarcie do faktów jest jeszcze trudniejsze. Największe sukcesy odnosił przed II wojną i to w świecie, a poza Polską spędził ponad połowę 76-letniego życia.
Jan Stanisław Witkiewicz dokonał więc żmudnej pracy. Jego książka sumiennie dokumentuje artystyczną drogę Wójcikowskiego. Znalazły się w niej daty niemal wszystkich występów, także w epizodach, w których pojawiał się jeszcze jako chłopiec na scenie warszawskiego Teatru Wielkiego. Autor wybrał najprostszą formę – chronologicznego kalendarium.
Trzy pierwsze dekady ubiegłego stulecia były okresem niezwykłego rozwoju tej sztuki. Po Europie, Ameryce, a nawet Australii krążyły kompanie składające się przede wszystkim z tancerzy rosyjskich, którzy po bolszewickiej rewolucji nie chcieli wracać do ojczyzny. Żywot niektórych zespołów był krótki, ale żadna z wędrownych trup nie oddawała się chałturze. Ich balety powstawały często we współpracy z awangardowymi kompozytorami: Igorem Strawińskim czy Claude’em Debussym, dekoracjami i kostiumami zajmowali się Pablo Picasso lub Jean Miró. Dbał o to wielki impresario Sergiusz Diagilew. I nawet jeśli niektóre jego przedsięwzięcia kończyły się finansową klęską, zawsze mógł liczyć na hojnego protektora. Takiego jak hiszpański monarcha Alfons XIII, który nieraz wybawiał zespoły Diagilewa z tarapatów.
Do tego towarzystwa Leon Wójcikowski trafił w 1915 r., gdy miał zaledwie 16 lat. Jego długą karierę przerwał wybuch wojny, w sierpniu 1939 r. przyjechał do Warszawy i nie zdołał wrócić na Zachód. Gdyby mu się to udało, wyemigrowałby zapewne do Ameryki i pracował z sukcesami. Po 1945 r. tańczył zaś w krakowskich knajpach, potem w warszawskim Teatrze Nowym u Juliana Tuwima, wreszcie trafił do opery, zajął się nauczaniem i choreografią. Ale czuł się niedoceniany i w 1960 r. ruszył na Zachód, gdzie wciąż o nim pamiętano. Chyba jednak nie potrafił znaleźć sobie miejsca, bo po 12 latach znów wrócił. Mimo sukcesów pedagogicznych brakowało mu sceny i publiczności.
Na świecie zaliczany jest do największych tancerzy I połowy XX stulecia – obok Wacława Niżyńskiego, Léonide’a Massine’a czy Serge Lifara. W Polsce mało kto o nim pamięta, zwłaszcza że po wyjeździe w 1960 r. próbowano traktować go jako człowieka, który okazał niewdzięczność ludowej ojczyźnie. A w ostatnich kilkunastu latach nikt już się nie starał przywrócić mu należytego miejsca.