Poznaj grafomana!

Samoobrona czytelników. Poradnik

Publikacja: 01.08.2008 14:19

Poznaj grafomana!

Foto: Rzeczpospolita

Red

Są dwa podstawowe typy krytyków: przyjaciel pisarzy i ich doradca, najczęściej nieproszony, i krytyk czytelnik, czyli samozwańczy rzecznik czytającej publiczności.

Przyjaciel pisarzy chce mieć dobre stosunki z pisarzami, jest dumny z tego, że ich zna, a czytelnicy go nie interesują. Wzorem dla niego jest redaktor prowadzący w czasopiśmie rubrykę pod nazwą „Poczta literacka” albo jakoś podobnie, który ocenia przysyłane mu przez próbujących sił w literaturze utwory literackie, i nie tylko ocenia, ale przede wszystkim wskazuje słabe punkty, doradza i odradza. Dla wypadków beznadziejnych ma okrutną formułę: na druk jeszcze za wcześnie. Krytyk przyjaciel pisarzy pragnie być takim właśnie mentorem pisarzy, czyli stać w hierarchii jakby wyżej, tak jak nauczyciel stoi nad uczniem, choćby go nawet bardzo cenił. Jest to uroszczenie z dwóch co najmniej powodów.

Pierwszy indywidualny, osobisty. Kiedy pisarz już wyda swoją książkę, to nie życzy sobie pouczeń, że tu mógłby coś dodać, a tam ująć, bohatera wyposażyć w inne cechy, niż wyposażył, a najlepiej napisać dzieło na zupełnie inny temat. Krytyk uważa, że wie, czego czytelnicy (kraj, nasze czasy, kultura narodowa) potrzebują, wie, na co pisarza stać, składa zamówienia na takie dzieła, a pisarze ich nie dostarczają. Pisarz, jak każdy dorosły człowiek, chce być traktowany poważnie, a nie pobłażliwie i protekcjonalnie jak uczniak. Tymczasem krytyk chciałby brać udział w akcie twórczym. Takiej postawie krytycznej sprzyjają okresy literatury sterowanej, użytkowej – u nas ostatnio socrealizm – ale jest ona żywa wiecznie.

Po drugie, taka postawa krytyczna jest pozbawiona wszelkiej mocy sprawczej. Dobra literatura tworzona jest przez utalentowanych ludzi, a o ich podaży decyduje tylko opatrzność lub przypadek – w zależności od tego, w co wierzymy; starania krytyka i oczekiwania publiczności nie mogą tu nic zmienić, przyspieszyć ani wyroków opatrzności naprawić. Pisarzy więc czytajmy, ale im nie doradzajmy, chociaż tu ważne zastrzeżenie: nie mylmy krytyka z redaktorem. Dobry redaktor w wydawnictwie może, a często powinien doradzić to czy owo pisarzowi, który złożył u niego swój manuskrypt, i to nawet doświadczonemu pisarzowi, a niekoniecznie tylko debiutantowi. Mówimy tu jednak o dyskretnej poradzie w cztery oczy, jak w gabinecie lekarskim czy kancelarii prawniczej. Taka porada nigdy nie jest przeznaczona do ogłaszania publicznego.

Najwybitniejszy i najgłębszy krytyk w powojennej Polsce, Artur Sandauer, występował jednak nieraz jako redaktor i krytyk w jednym. Sandauer, który był pierwszym interpretatorem Mirona Białoszewskiego, uważał, że debiutancki tomik poety „Obroty rzeczy” jest najlepszy, między innymi dzięki temu, że to krytyk dokonał selekcji składających się nań utworów. Kolejne książki, układane już wyłącznie przez autora, chociaż wybitne, były mniej doskonałe.

Krytyk przyjaciel pisarza zwraca się bowiem do pisarza (ewentualnie do innych krytyków); widzi siebie jak na scenie życia kulturalnego, w którą wlepione są oczy prostych czytelników. Ale publiczne ogłaszanie, że pisarz powinien zrobić to czy tamto, czemu miałoby właściwie służyć? Pisarz i tak tego nie wysłucha (i słusznie), więc jedynym tego celem może być chyba tylko chęć zaimponowania czytelnikom. Stąd bierze się zapewne pokutujący pogląd, że krytyk to pisarz, któremu się nie udało, więc żyje z komentowania innych. A to jest z kolei przykładem na insynuacyjny charakter polskiego życia umysłowego. Piszesz coś, a oponent zawsze ci zarzuci, że idziesz na czyimś pasku. Upierając się, że wyrażasz tylko swoje opinie, robisz z siebie prostaczka i naiwniaka.

Insynuacja to główny oręż koterii, która jest spiskiem przeciwko kulturze. Oręż ten odziedziczony jest z okresu komunizmu, kiedy to nic nie działo się ot, tak sobie, lecz było zatrutym owocem jakiegoś spisku. Kiedy Artur Sandauer, pod koniec lat 50., w „Bez taryfy ulgowej” dokonał niemiłosiernie krytycznej wiwisekcji czterech bardzo popularnych wówczas pisarzy: Adolfa Rudnickiego, Jerzego Andrzejewskiego i Jana Kotta (niewiele wcześniej zagorzałych stalinowców) i Marka Hłaski (potraktowanego jednak dość po ojcowsku) – autorów kojarzonych wtedy z opozycją – natychmiast odkryto, że zrobił to na zlecenie władz, czyli że pod płaszczykiem bezstronnego surowego krytyka, demaskującego myślową i artystyczną tandetę, ukrywa się komunistyczny pałkarz.

Koteria jest też wrogiem czytelników, bo jej interes jest sprzeczny z ich interesem. Nie interesuje jej literatura. Nie interesuje jej poszukiwanie nowych autorów, nowych wrażeń literackich, nowych zjawisk i jakości, żeby je oznajmić czytelnikom lub przed nimi ostrzec, lecz przeciwnie: ktokolwiek pojawia się poza koterią, jest starannie przemilczany, koteria bowiem ma tylko jedno zadanie: chronić własny stan posiadania.

Osobnym podgatunkiem krytyka jest krytyk kabotyn. Ten nie pochyla się z troską nad pisarzem ani nie dba o czytelnika, lecz jest zainteresowany wyłącznie sobą, tzn. za najważniejsze w swej misji uważa, co sobie czytelnik o nim pomyśli. Taki krytyk ujawnia się na przykład przy okazji literatury współczesnej z wątkami politycznymi. W audycji radiowej znanej pani krytyk poświęconej omówieniu „Wydania poprawionego” Petera Esterhazyego, tj. aneksu do jego wielkiej powieści „Harmonia caelestis”, prowadząca uznała za swój obowiązek poinformować o obrzydzeniu, jakiego doznała przy czytaniu książki, z powodu jej tematu – donosicielstwa i lustracji – i że zadawała sobie samej pytanie, po co właściwie czyta takie rzeczy. Wtórowali jej w tym zaproszeni goście, którzy zapomnieli tylko, że rozprawiają o powieści wybitnego pisarza zamieniającego wszystko w literaturę (nawet teczki, z których ma wynikać, że jego ojciec był wieloletnim donosicielem), a nie o kolejnej pozycji IPN.

Mieszanie ról, w tym wypadku roli krytyka literackiego i moralisty, daje opłakane rezultaty. Jako czytelnik chętnie zapoznałbym się z ocenami, analizami, interpretacjami dzieła literackiego, ale nie ze stanem ducha krytyka, który mnie nie interesuje. Ciekawe, czy uczestnicy audycji, kiedy mówią np. o „Zbrodni i karze”, zaczynają od deklaracji, że mordowanie siekierą to czyn głęboko grzeszny, a przy okazji „Lorda Jima” zapewniają czytelnika, że, w ich głębokim przekonaniu, sprzeniewierzenie się zaufaniu i obowiązkowi to postępek haniebny, który ich brzydzi.

Są też krytycy, którzy, z zasady, nie piszą źle, tzn. jeśli jakieś dzieło im się nie podoba – przemilczają je litościwie. Uważają, że szkoda umysłowej energii na analizowanie artystycznych nieczystości. Ale jednak nieczystości trzeba oddzielić od jako tako przezroczystego nurtu i je wywieźć. Kto to ma robić?

Robi to drugi rodzaj krytyka, który chciałby służyć czytelnikowi i który jest rzadko przy głosie w dzisiejszych czasach. Takiemu krytykowi patronuje Paweł Hostowiec (Jerzy Stempowski), który w swym sławnym eseju „Pełnomocnictwa recenzenta” porównuje recenzenta do degustatora win. Degustator jest samozwańczy, ale przecież nie czyta się go pod przymusem.

Nie zawsze degustator literacki był samozwańcem. Złotą erę krytyki teatralnej i literackiej widzi Hostowiec w XVII w., kiedy czytająca publiczność była nieliczna i jednorodna pod względem wykształcenia, upodobań i gustu. Krytyk otrzymywał wręcz zlecenie od „wysoko postawionych dam” lub kardynałów na obejrzenie sztuki i wydanie opinii.

W latach 20. ubiegłego wieku, kiedy Hostowiec pisał swój esej, każdy umiał czytać, książka stała się towarem, i to masowym, czytelnicy nie mieli wspólnego wszystkim wykształcenia, kanonu lektur itd. Krytyk przestał odczuwać na plecach oddech publiczności czekającej na jego wskazówki, rekomendacje lub ostrzeżenia. Krytyk stał się raczej członkiem specjalnej sekcji gildii pisarzy albo nawet jeszcze gorzej – przedstawicielem wydawcy, twórcą tekstów reklamowych o książkach.

Ale: książka masowa czy kultura masowa są wprawdzie fascynującymi fenomenami, lecz nie artystycznymi, tylko socjologicznymi, i nas tutaj nie interesują. Nie widzę powodu, by nie przyjąć, pochlebnie dla publiczności, że jest ona wykształcona, oczytana i chłonna, choć zapewne niejednorodna i reprezentująca różne szkoły myślenia. Innymi słowy, do publiczności należy mówić jak do równych sobie, a nie do jak do nierozgarniętych i w dodatku niezdyscyplinowanych uczniów.

Pisarze powszechnie narzekają na krytyków, którzy, ich zdaniem, wyłącznie się mylą, a zresztą są jak impotenci, którzy – jeśli nawet wiedzą, co i jak należy robić – sami nie mogą. Tymczasem prawdą jest, że krytyk, jako reprezentant czytelników, a nie korepetytor pisarza, przede wszystkim powinien wiedzieć, czego i jak nie należy robić. To rodzi pewne niebezpieczeństwa. Krytyk może prześlepić geniusza, bo nie mieści się on w jego choćby najszacowniejszym kanonie, a geniusz nie mieści się w żadnym kanonie z istoty rzeczy, bo sam tworzy nowy kanon. Ale inny krytyk może błędy swoich kolegów naprawić. Tak jak to zrobił Artur Sandauer z Mironem Białoszewskim, który był nie tylko nierozpoznany jako poeta, ale jego twórczość wręcz wyśmiewano w opiniotwórczych tygodnikach jako dziwactwo i niezdarną prowokację.

Rolą krytyka jest więc nie tworzenie nowych prądów, ale odkrywanie ich, przedstawianie, ocenianie, interpretowanie i proponowanie czytelnikom.

Już Hostowiec w latach 20., po rozmowach z wydawcami i księgarzami, konstatował, że opinie krytyków, od entuzjastycznych do najbardziej miażdżących, nie mają najmniejszego wpływu na rynek książki w sensie ekonomicznym, tzn. na liczbę sprzedanych egzemplarzy. Tak chyba jest i dzisiaj. Chociaż zdarzają się wyjątki, ale nie w Polsce.

Polski musical „Metro” w Nowym Jorku został kilkanaście lat temu zniszczony jedną recenzją w „New York Timesie” i zaraz po premierze zespół wrócił do kraju. Sztuka Janusza Głowackiego na tym samym Broadwayu, dzięki jednej dobrej recenzji, napisanej przez właściwego krytyka, miała powodzenie przez wiele miesięcy. Marcel Reich-Ranicki w Niemczech, nazywany papieżem krytyki, jedną recenzją wydobywał autorów z niebytu albo odsyłał na margines życia literackiego. Nie wiem, czy to źle czy dobrze. Na pewno jednak to lepsze niż totalny tumiwisizm.

Być może środowisko konsumentów kultury Nowego Jorku przypomina XVII-wieczne francuskie, tzn. jest elitarne i dość jednorodne. Nie widzę żadnego powodu, dla którego nie mogłoby istnieć warszawsko-krakowsko-łódzko-gdańsko-poznańsko-wrocławskie elitarne środowisko konsumentów literatury i innych sztuk. Oczywiście zaraz okrzyknięto by takie środowisko salonem. Niech będzie salon. Salon może wprawdzie instynktownie dążyć do niejakiego monopolu. Ale to nic nie szkodzi, bo wtedy zaraz powstanie off-salon, a wkrótce i off-off-salon; nawet gdyby się nawzajem nienawidziły, to byłaby między nimi jakaś łączność, zbieżność, zależność, wymiana ludzi i idei.

Jednak nic takiego jak elita nie powstanie, bo cechą polskiego życia umysłowego jest to, że nikogo nic nie obchodzi.

Główną winę ponoszą tutaj opiniotwórcze tygodniki i tygodniowe dodatki do gazet codziennych, na pozór ambitne, ale przekształcające się w – z założenia niekontrowersyjne – podające przeżutą papkę umysłową magazyny. Czy dzieje się tak z tchórzostwa? Jeśli tak – to dziwnie wybiórczego. Redaktorzy są odważni do szaleństwa w krytykowaniu polityków: atakują i rządzących, i tych, co dopiero szykują się do rządzenia, nie zważając w swej misji służenia społeczeństwu na niebezpieczeństwa, które (teoretycznie) mogą im grozić ze strony polityków. Grafomanów jednak się boją. Tłumaczyć im, że jedyną retorsją, jaką może zastosować wobec nich skrytykowany na łamach i obrażony grafoman, jest niedostarczenie przezeń kolejnych tekstów, co wyjdzie przecież redakcji na dobre, jest rzucaniem grochem o ścianę. Prawda jest bowiem taka, że redakcja w rzeczywistości niczego się nie boi. Jej po prostu nic nie obchodzi. Prezentuje postawę „wszystko jedno” opisaną przez Włodzimierza Paźniewskiego. Będzie odważnie opisywać bójki w śejmie, a nawet włączać się w nie, ale opisywać spory literackie? Kogo to obchodzi? To przecież wszystko jedno. Ta pogarda dla literatury i ogólnie sztuki niesie ze sobą ponure konsekwencje.

Po przełomie 1989 roku pojawiło się pilne zapotrzebowanie na artystów nowej epoki, więc mianowano, kto był pod ręką, na wieszczów, mistrzów słowa i wybitnych pisarzy. Ale ponieważ nie ma krytyki, bo nikt nie chce na takie głupstwa poświęcać łamów, tego wyboru pierwotnego (mitu założycielskiego Nowego Parnasu) nikt nie weryfikuje, nie uzupełnia ani nie przemeblowuje. Można go tylko potwierdzać. Oznacza to, że raz pasowany/a na mistrza może pisać najdziksze kretyństwa, ale jego/jej pozycji to nie zagraża.

Tworzenie hierarchii literackich jest ważne (nie dla pisarzy, lecz dla czytelników) dlatego, że stanowi punkt odniesienia dla czytelników codziennie podejmujących swoje wybory lekturowe i pragnących, być może, konfrontować je z werdyktami krytyków. Hierarchia musi być jednak żywa, tzn. podlegać fluktuacjom będących wynikiem stałych sporów. Dyskusja i podważanie autorytetów i proponowanie nowych jest zresztą wartością samą w sobie. Jest jednocześnie dowodem i konsekwencją faktu, że literatura jest ważna i że nie jest wszystko jedno, co czytamy. Aktywna krytyka może pomóc czytelnikowi w taki sposób, że będzie trzymała w ryzach piszących, przekonanych, że wszystko im wolno. Kto wie, czy gdyby niektórzy autorzy mieli pewność, że ktoś zauważy i wytknie ich fałszerstwa, wtórność, i to nieudolną, nabijanie czytelnika w butelkę pod pozorem tworzenia nowej formy powieściowej będącej w rzeczywistości śmietnikiem, to nie wzięliby się w karby i napisali czegoś bardziej przemyślanego. Ten i ów posiada jakiś talent albo wykazuje odruchy wskazujące na możliwość (ślady) talentu, ale po co się męczyć, kiedy nikt nie pilnuje.

Po przełomie 1956 roku Artur Sandauer zauważał, że zagraża nam teraz nie literacki pałkarz czy dławiący wolną myśl cenzor – tylko tandeciarz. Dzisiaj jest podobnie. Władza cenzora zresztą i tak od lat była iluzoryczna z uwagi na drugi obieg, którym rządził nie cenzor, lecz polityczna poprawność. Swojego nie wolno było krytykować, by nie osłabiać własnego obozu.

Kto więc panoszy się, zaśmiecając księgarnie i wyobraźnię czytelników, bezbronnych, gdy nie mają u boku naturalnego sojusznika – krytyka będącego, po prostu, zawodowym czytelnikiem?

Jest to na przykład

Kiedyś różniło ich to, że pierwszy był nieświadomym niczego naiwniakiem, a drugi hochsztaplerem, oszustem sprzedającym ludziom towar, o którym doskonale wiedział, że jest bezwartościowy. Dzisiaj nic nie jest proste. Grafoman/ka zaczynać może skromnie, ale wyniesiony na mocy niezbadanych wyroków na wyższą półkę życia literackiego zaczyna wierzyć w swój talent, misję, znaczenie, doniosłość.

Grafoman może być kabotynem o zacięciu artystowskim i może być grafomanem walczącym, fanatykiem piszącym powieści z kluczem, będące w jego mniemaniu zwierciadłem współczesności albo rozliczeniem z nią.

A dżunglarz, człowiek z dołów społecznych, z blokowiska, z fabryki?

Dżungla wielkiego miasta w kraju w okresie rewolucyjnych przemian może być fascynującym tematem albo sceną, albo chociaż tłem, ale nie jest, bo autorom nie chce się wyjść z domu i sądzą, że banalne, półinteligenckie (to jest zamierzone) refleksje i przepisane z gazet dramaty są odbiciem stanu ducha młodzieży, nowych biednych, odrzuconych itd.

Niektórzy nawet przezwiskiem eksponują niski stan społeczny, jak za komuny, tak jakby to miało być rękojmią prawdy albo słuszności. Ma to być prowokacją i odważnym samookreśleniem i jest skuteczną taktyką przynosząca nagrody i wyróżnienia. Niestety, nawet najświetniejszy hiphopowy utwór nie da się jednak przepisać na papier tak, by utworzył powieść.

tworzy powieści-pamiętniki. To jest najbardziej popularne, bo najłatwiejsze. Lenistwo jest konstytuującą cechą narodową, a więc i nieobcą pragnącym robić kariery literackie. Nie powstają u nas wymagające heroicznego poświęcenia powieści, lecz ględzenie, o którym autorzy może myślą, że są nawiązaniem do szlacheckiej gawędy. Są to historie być może zajmujące dla podpitych imieninowych gości i z równym wyrafinowaniem jak stołowe gadki skonstruowane: „i wtedy on...”.

Wspominkarze pochodzą najczęściej z porządnych rodzin, nie z podwórka. Opisują z nostalgią krawaty dziadka, oleodruk w sypialni rodziców i kryształy w kredensie, dawno już rozbite.

Nowa polska szkoła powieściowa, czyli postmodernistyczna zszywanka nie powtórzy raczej sukcesu szkoły polskiej w filmie z lat 50. i 60. ubiegłego stulecia. Szmata i odpadek, czyli przypadkowo zgromadzone teksty z różnych parafii (a ta przypadkowość imituje głębię) pozostają odpadami z lumpeksu, gdy nie stoi za nimi żadna myśl.

Jeżeli ktoś chciałby dostać jeden klucz do oznaczania grafomaństwa, to może nim być na przykład brak humoru. Jest on na ogół niezawodną wskazówką, że to ,z czym mamy do czynienia, to nie jest literatura, tylko jej imitacja. Niektórzy będą się upierać, że są przecież dzieła ponure, czyli jakoby bez humoru, a jednak arcydzieła. Dajmy na to Dostojewski. Nie jest to prawdą. Są tam humorystyczne postaci i sytuacje, chociaż śmiechowi, jaki wzbudzają, towarzyszą ciarki na plecach i szybko zamiera on w gardle, ale to jest jednak humor.

Oczywiście, są różne rodzaje śmiechu i nie każdy świadczy o obecności humoru. Istnieje np. szyderczy śmiech politowania. Nie wiem tylko: krytyczny czy z krytyków.

Zbigniew Bidakowski

Drugim obiegiem rządził nie cenzor, lecz polityczna poprawność. Swojego nie wolno było krytykować, by nie osłabić własnego obozu.

Są dwa podstawowe typy krytyków: przyjaciel pisarzy i ich doradca, najczęściej nieproszony, i krytyk czytelnik, czyli samozwańczy rzecznik czytającej publiczności.

Przyjaciel pisarzy chce mieć dobre stosunki z pisarzami, jest dumny z tego, że ich zna, a czytelnicy go nie interesują. Wzorem dla niego jest redaktor prowadzący w czasopiśmie rubrykę pod nazwą „Poczta literacka” albo jakoś podobnie, który ocenia przysyłane mu przez próbujących sił w literaturze utwory literackie, i nie tylko ocenia, ale przede wszystkim wskazuje słabe punkty, doradza i odradza. Dla wypadków beznadziejnych ma okrutną formułę: na druk jeszcze za wcześnie. Krytyk przyjaciel pisarzy pragnie być takim właśnie mentorem pisarzy, czyli stać w hierarchii jakby wyżej, tak jak nauczyciel stoi nad uczniem, choćby go nawet bardzo cenił. Jest to uroszczenie z dwóch co najmniej powodów.

Pozostało 95% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski