Ma się rozumieć

Edycja listów Jerzego Giedroycia i Czesława Miłosza

Publikacja: 01.08.2008 14:21

Ma się rozumieć

Foto: Rzeczpospolita

Ktoś złośliwy po przeczytaniu liczącego grubo ponad 700 stron tomu „Listów” Jerzego Giedroycia i Czesława Miłosza powiedzieć mógłby, ziewając srodze: „Aż tyle trzeba się natrudzić, by przejść ze sobą na ty. I o co tyle ceregieli?”.

A jednak korespondencja ta ma swoje wspaniałe smaki, dla których warto poświęcić czas lekturze tych listów, które zawieść mogą jedynie poszukiwaczy sensacji i sensacyjek. Tych tu nie ma, to nie przyjacielska korespondencja Czesława Miłosza z Zygmuntem Hertzem, w której aż roi się od ploteczek, a także od przedstawianych ze względną otwartością spraw osobistych. Jerzy Giedroyc, choć sam ucho miał zawsze nastawione niczym antenę na wiadomości nie do końca może sprawdzone, ale ciekawe, w listach zachowywał daleko posuniętą ostrożność i dystans do wydarzeń, które przychodziło mu omawiać lub komentować. Przy tym nie był to przypadek, że musiało minąć 12 i pół roku, by obaj panowie – Giedroyc i Miłosz – wreszcie zaczęli się „tykać”.

W ogłoszonej korespondencji z lat 1952-1963 Redaktor pozostaje dla Miłosza: „Drogim Panem Jerzym”, „Drogim Księciem”, „Kochanym Panem Jerzym”, „Panem Jerzym”, „Drogim Redaktorem”. W rewanżu mamy – w zależności od humoru - „Drogiego Pana Czesława” lub „Drogiego Pana”. Miłoszowi zdarza się ton bardziej przyjacielski, na ogół jednak wtedy, gdy list kieruje nie wyłącznie do Redaktora, ale do np. „Drogiego Pana Jerzego i Józia (Czapskiego – przyp. K.M.)” czy „Drogiej familii Maisons-Laffitte”. Tyle że już w pierwszym liście po opuszczeniu Maisons-Laffitte pisał Miłosz z niejaką skruchą: „Niech mi Pan wybaczy, drogi Jerzy, że nie byłem taki, jakim powinienem był być i – nawet z moją naturą – mógłbym być. Chciałbym, żeby nasze stosunki w przyszłości tak się układały, aby od czasu do czasu ujawniło się w nich coś, co dotychczas rzadko się ujawniało. Co nie znaczy, że nie możemy spierać się intelektualnie – ale niech Pan pamięta, że ja wiem, iż pod skórą, którą Giedroyc nosi na twarzy, kryje się tyle ciepła wewnętrznego i tyle miłości – a przecież i Pan, drogi Jerzy, wie, że pomimo mego sarkazmu i ironii tego tylko szukam i przed tym tylko klękam”.

Ze swej strony Jerzy Giedroyc kilkakrotnie zapewniał Miłosza o swych przyjaznych wobec niego uczuciach, sumitował się jedynie, że „niepotrzebnie zarzucam ciągle Pana różnymi prośbami i sprawami. Tu rzeczywiście mimo ciągłych »świętych postanowień« ponosi mnie niecierpliwość. Ta pasja działania i zbyt bujna wyobraźnia to jest niewątpliwie poważny mankament, »słusznym tytułem« wzbudzający do mnie powszechną nieufność”.

Redaktor, istotnie, miał zwyczaj programować wszystkim wokół życie. Czasem doświadczał tych jego zapędów i autor „Traktatu moralnego”.

W grudniu 1960 roku Giedroyc wpadł na przykład na pomysł, by Miłosza wysłać... do Afryki. Co sprawiło, że nagle zobaczył w nim kogoś na obraz i podobieństwo Kapuścińskiego? 8 grudnia 1960 roku pisał do „Drogiego Pana Czesława”: „(...) moją ostatnią idée fixe jest sprawa narodów kolonialnych i łamię sobie głowę, jak włączyć się w ruchy afroazjatyckie. Trudno tu coś zrobić, gdyż Afryka jest kompletnie nieznana (przede wszystkim przez Polaków) i ciągle się na nią patrzy przez filmy z Tarzanem. Sprawa książki o Afryce, a przede wszystkim o poszczególnych narodach, elicie intelektualnej, aspiracjach etc. jest sprawą palącą. Nie idzie tu o książkę turystyczną czy »fachową«. Pan zawsze miał niezdrową skłonność do Murzynów. Czy gdybym wydostał skądś jakieś pieniądze, czy Pan by pojechał w taką paromiesięczną podróż? Nie wiem, czy Pan ma już ustalone plany na najbliższą przyszłość, tj. czy Pan zostaje na dłużej w USA, czy Pan wraca do Francji. Ale nawet w tym pierwszym wypadku okres wielkich wakacji byłby okresem wystarczającym. Wszystkie Pana wady i ćwieki (z mego punktu widzenia) byłyby w tym wypadku plusami. Idzie o książkę w tonie sympatycznym dla tubylca, antykolonialną i w tym specyficznym sosie mglistej lewicowości. Co Pan o tym myśli? Ma się rozumieć jest to w tej chwili zwykłe wariactwo, bo to są duże pieniądze, a nie widzę źródła. Pomijając, kto by na to dał pieniądze, ale np. Kongres nie mógłby wchodzić w rachubę ze względu na swoją amerykańskość. Idzie przy tym, by cała ta historia była przez nas jako Polaków zdyskontowana. To byłyby pierwsze trzy grosze polskie wsadzone do tego interesu. Pana książka powinna być drogowskazem zainteresowań ludzi w kraju”. „Propozycja mojej podróży do Afryki nie na czasie – odpowiedział Miłosz. – Kilka lat temu. A starałem się wtedy o stypendium na podróż do Indii, od Kongresu. Nie dali. Taki facet jak ja nie może sobie bujać po świecie, bo przecie cztery gęby trzeba wyżywić. Według wszelkiego prawdopodobieństwa będę w przyszłym roku w Berkeley (jeżeli załatwi się skomplikowane sprawy wiz, co nie jest pewne), w każdym razie uniwersytet mnie jak najbardziej chce”.

Sprawa upadła, do Afryki Miłosz nie pojechał, wysłał tam za to Rakowski Kapuścińskiego. Ten sam Rakowski, o którym Giedroyc w tymże liście z 8 grudnia 1960 roku pisze, ze „został definitywnie wywalony z »Polityki«”. Jak wiadomo, M.F.R. rzeczywiście utracił to stanowisko, tyle że nie na długo.

Rakowskiego niebawem spotka Miłosz w Stanach. W październiku 1962 roku informuje Giedroycia: „Był tu Rakowski, brałem udział w dyskusji u jednego z profesorów, był też Brzeski, który może cisnął go zanadto. Rakowski robi dobre wrażenie i co do tego wszyscy są zgodni – bystry, skromny, taktowny i bardzo mało inteligencki – kiedy w kilku słowach opowiedział swoją biografię, od razu nastroił przychylnie – syn chłopa z Wielkopolski, tokarz w Poznaniu podczas wojny, w 1945 wojsko i tam robi maturę, tudzież wstępuje do partii i dalej partia go wysyła na studia etc. Więc to jest typ człowieka, który nowemu ustrojowi wszystko zawdzięcza, i jego lojalność jest zabarwiona wdzięcznością. A spryt i dowcip to warszawski intelektualny trening. Nie łgał, tyle że pomijał niektóre pytania. Niesłychanie kordialny w stosunku do mnie, czułe pozdrowienia od Dobrosielskiego, tego radcy w Waszyngtonie etc. Więc ja mu mówię: tak, jesteście czuli, ale na wynos, a moje książki i nazwisko tam tępicie. Na to on: »No, takie są okoliczności, he, he«. Prosił, żeby mu przysłać Brzozowskiego („Człowieka wśród skorpionów” Czesława Miłosza – przyp. K.M.), obiecałem. W autentyczność sowieckiej podpolnej literatury zdaje się zupełnie szczerze nie wierzyć, więc właściwie szkoda mu ją posyłać, nie warto. Choć jak Pan woli. Byle nie za dużo książek. Czy Stawara zna, nie pytałem, dobrałbym kilka książek: mój Brzozowski, Hostowiec, Stawar, tak żeby była równowaga między literaturą niepolityczną i polityczną. Posłać na adres ambasady PRL w Waszyngtonie – będzie w Stanach jeszcze około dwóch miesięcy”.

Giedroyc Rakowskiemu książki wysłał. Ciekawe natomiast, że Rakowski w swym dzienniku, tak pieczołowicie chronionym przez lata, zakopywanym na działce etc. w ogóle nie wspomina o Miłoszu, a jedynie – pod datą 2 października 1962 – o dużym spotkaniu z profesorami w Berkeley.

Wcześniej, bo 5 lipca 1961 roku, zapowiada Jerzy Giedroyc „frontalny atak na katolików spod znaku Znaku i innych maści. Ich rola obecnie jest haniebna, gorsza (bo niebezpieczniejsza) od osławionego »Biuletynu Radio Kraj«. Oni stali się lojalistami w stylu kongresówki z lat 1910 i to kiedy po XXII Zjeździe. Tu już nie można stosować taryfy ulgowej, że przyzwoici i że przyjaciele”.

Tu trzeba przypomnieć, że po wyborach do Sejmu PRL w styczniu 1961 roku – posłem został wtedy Tadeusz Mazowiecki – władze zmniejszyły liczbę posłów Znaku o połowę, z dziesięciu do pięciu. Po wyborach przyjął Jerzego Zawieyskiego prymas Stefan Wyszyński i oświadczył, że „nie może uważać tej grupy za przedstawicielstwo katolickie”. Jerzy Giedroyc miał za złe środowisku Znaku, że jest wobec władzy komunistycznej nadmiernie ugodowe. A w liście do niego Juliusz Mieroszewski stwierdził: „Oni w przeciwieństwie do rewizjonistów są moralnymi bankrutami i oportunistami”.

W korespondencji Giedroycia i Miłosza polityka nieustannie łączy się z literaturą. Ta pierwsza dominuje, „ma się rozumieć” – jak mawiał Redaktor – u Giedroycia, o tej drugiej zdecydowanie więcej pisze Miłosz, zżymający się, gdy Konstanty Regamey po lekturze „Zniewolonego umysłu” nazwie go na łamach „Kultury” „pisarzem politycznym”. Niemniej w 1961 roku i następnym na pierwszym planie w listach Giedroycia i Miłosza znajduje się nie sprawa Znaku choćby, lecz głośne w całym świecie publikacje Abrama Terca. Historia zapomniana, tym bardziej warto ją teraz – przy okazji edycji listów Giedroycia i Miłosza – przypomnieć, zwłaszcza że rzuca ona ciekawe światło na wzajemne relacje respondentów. Po przeczytaniu „Opowieści fantastycznych” Terca Miłosz napisał: „Jest to znacznie wyższa klasa niż »Sąd idzie«, co potwierdzałoby tezę, że jest to autor młody czy wiekiem, czy pisarskim doświadczeniem, i że uczy się rzemiosła. O tyle nie zgadzałbym się z Bergholzem (pseudonim Aleksandra Wata – przyp. K.M.), że ostatnie opowiadanie, »Gołoledź«, wydaje mi się najlepsze, najbardziej »sute« i dotykające jakichś zawrotnych perspektyw filozoficznych. Dopiero na drugim miejscu postawiłbym »Ty i ja«. Pomimo błędów i potknięć Terc góruje nad naszymi pisarzami przez »uchwyt« – już to jest Rosjan specjalność. W porównaniu z nimi taki Brandys (Kazimierz – przyp. K.M.), zawsze pracujący ze ściągaczką czy to partyjną, czy na odmianę francuską, jest zwyczajnym pętakiem. A »Bramy raju« (Jerzego Andrzejewskiego – przyp. K.M.) to jednak jest tylko eskapizm”. Jako wstęp do amerykańskiego wydania Terca posłużył tekst Miłosza „On Socialist Realism: An Introduction” i oto nagle przyszły noblista wpada w panikę: od amerykańskiego sowietologa Martina Malii dowiedział się, że Eugeniusz Jewtuszenko rozpowszechnia pogłoski, jakoby pod pseudonimem Abrama Terca krył się niejaki Alexander Dolberg, zbieg z Rosji pracujący na Oxfordzie. Tymczasem, począwszy od pierwszej publikacji na Zachodzie, utrzymywano – czynił to nie kto inny a Giedroyc – że Terc jest pisarzem żyjącym w ZSRR. „Jeżeli Terc to Dolberg, wygłupiliśmy się okropnie” – hamletyzuje Miłosz w liście do Redaktora. Dalej sugeruje, że gdyby pogłoski się potwierdziły, należy przyznać się do błędu i zrewidować własną politykę: „»Kultura« powinna by odżegnać się raz na zawsze od tykania wewnętrznych spraw rosyjskich”. Gdera też Miłosz, że generalnie Giedroyc zbytnie nadzieje łączy z przemianami w Rosji.

Odpowiedź Redaktora była genialna i to od samego początku listu z 16 kwietnia 1962 roku, w którym stwierdza, że o Dolbergu i Jewtuszence słyszał już od bardzo dawna, znane mu są też inne, podobnie „autorytatywne” wersje „sprawy Terca”. „Chce Pan ż e l a z n y c h dowodów – pisze Giedroyc. – Żelaznym dowodem może być podanie prawdziwego nazwiska autora. Tego nie mam zamiaru zrobić. Mogę jedynie Panu powiedzieć, że wiem, kto jest autorem, jest p a r ę osób, które znają autora i to nie przelotnie, a dobrze, wiem, kto i jak te rękopisy przywiózł. Jeśli sprawa dotąd nie wyciekła, to dlatego, że w Zw[iązku] Sowieckim jest inaczej niż w Polsce i tam się więcej ryzykuje niż niedostaniem paszportu na wyjazd za granicę i że tych parę osób (które znam bardzo dobrze i do których mam całkowite zaufanie) nie uległo dotąd pokusie puszczenia farby, niezależnie od aluzji czy podejrzeń. Moje »zbyt duże nadzieje«, jak Pan pisze, co do przemian w Rosji (mówiąc ściśle, co do przemian, które następują w młodej inteligencji rosyjskiej) bazowałem nie tylko na tych paru rękopisach, które stamtąd dostałem, ale na analizie zarówno prasy sowieckiej, jak i na informacjach (ma się rozumieć od Polaków, a nie Amerykanów, którzy nie chcą nic zrozumieć)”.

Za cztery lata Abram Terc, który już w 1959 roku wydał w „Kulturze” swój „Sąd idzie. Co to jest realizm socjalistyczny”, skazany zostanie w Sowietach na siedem lat łagrów. Taki wyrok otrzymał wraz z Julijem Danielem za przesyłanie manuskryptów i publikowanie za granicą. Nazywał się Andrij Siniawskij.

W 1960 roku Miłosz opublikował w 1/2 numerze „Kultury” szkic o Tadeuszu Krońskim „Tygrys”. Ten marksistowski filozof, mentor i przyjaciel Miłosza zapisał się w ludzkiej pamięci fatalnie. I oto Giedroyc w swój list do Miłosza z 7 kwietnia 1960 roku pracowicie wpisuje obszerny fragment innego listu, jaki po publikacji „Tygrysa” otrzymał od „młodego polonisty z kraju”. „Ma się rozumieć” nie drukuje go w Kulturze” w rubryce „Listy do Redakcji”, chociaż w korespondencji z Miłoszem pisze: „Autor jest ze środowiska młodych polonistów, socjologów, filozofów [...], a w każdym razie radykalnej lewicy. Dlatego jestem skłonny trakt[ować] [go] ze specjalną uwagą. Tu jest różnica pokoleń: to, co dla pokolenia Wata [jest] »ostre jak brzytwa«, to pokolenie jest bardziej prostolinijne i bard[zo] [...]ne dialektyką (kopia listu Giedroycia była z defektami – przyp. K.M.)”. A oto ów fragment dotyczący „Tygrysa”: „Z najgłębszą odrazą przeczytałem w styczniowej »Kulturze« Miłoszowego »Tygrysa«. To właśnie Kroński wygryzł Tatarkiewicza, a teraz ktoś (nie on jeden), zafascynowany mefistofeliczną inteligencją tamtego, próbuje udowodnić, że to nie był cynizm, lecz tylko ocalanie jakiś tam »wartości«, żeby ocalały mimo wszystko. Ostatecznie – jak się okazuje – prawdziwymi reprezentantami prawdziwej polskiej »Kultury« są siedemdziesięciolatkowie (zarówno tu, jak i na emigracji), a wskutek ideologicznych, choćby inteligentnych, sztuczek takich panów jak Kroński mało kto przez wiele lat przybył z młodych, że strach pomyśleć, co będzie, gdy przedwojennych mistrzów zabraknie. Większą za to satysfakcję sprawiła mi lektura Terca i Anonima: jeśli rzeczywiście część młodszego pokolenia zaczyna tam myśleć z pewną przekorą, to już nieźle. Patrzę o kilka wierszy w górę i myślę, że powinienem Pana przeprosić za zbyt osobisty wybuch przeciw Miłoszowi. Nie wiem, czy Pan go należycie zrozumie, bo nie był Pan przed dziesięciu laty w Warszawie na studiach. Sam należałem do tych, co wtedy propagowali »Traktat moralny« tego poety (do dziś go umiem nieomal na pamięć). Szukaliśmy każdej intelektualnej »pożywki« przeciw »dogmatyzmowi«, ale nie każdy (to był przywilej starszych) mógł uczestniczyć w prywatnych sympozjonach domowych takiego czy innego luminarza inteligencji, każdy za to m u s i a ł słuchać ich wykładów z katedr, uczyć się rozmaitych bzdur i ze śmiertelną powagą recytować je na egzaminach. Niech Pan pomyśli, jak wielu dało się udurnić, a i na nas, niby opornych, coś niecoś z tego podziałać musiało, dopiero potem przychodziło mozolne otrząsanie się z tego. W rezultacie nasze roczniki należą do kompletnie niedouczonych (...)”.

Korespondencja Jerzego Giedroycia z Czesławem Miłoszem trwała przez 48 lat. List pierwszy napisał Miłosz, opuszczając dom w Maisons-Laffitte w marcu 1952 roku, gdzie mieszkał ponad rok po „wybraniu wolności”. List ostatni wysłał Giedroyc 22 czerwca 2000 roku. Prosi w nim Miłosza o kolejny tekst do „Kultury”. Trzy miesiące później Redaktor umiera.

W sumie na ten korespondencyjny dialog składa się około 1000 listów. W tomie pierwszym, który się właśnie ukazał, opublikowane zostały 353. Cała edycja będzie trzytomowa i, co warto podkreślić, obejmie wszystkie listy, bez jakiejkolwiek cenzury i usuwania najmniejszych choćby fragmentów. To bardzo istotne, zważywszy perypetie związane z drukiem korespondencji Giedroycia z Wańkowiczem czy – co chyba jeszcze ważniejsze – okastrowanie korespondencji Czesława Miłosza z Zygmuntem Hertzem.

Zwraca uwagę obszerny aneks dopełniający zbiór listów Giedroycia i Miłosza. Znalazły się w nim m.in. sławny artykuł Czesława Miłosza „Nie” z 1951 roku i znacznie mniej znany, tegoż autorstwa „List do polskich komunistów”, wydrukowany też w „Kulturze”, tyle że w 1959 roku. Pisał w nim Miłosz m.in.: „Nie należę do redakcji »Kultury« i otrzymując z początku miesiąca numer, znajduję w nim albo materiały, z których treścią się zgadzam, albo takie, które wywołują mój sprzeciw. Dla redaktora mam jednak podziw i szacunek za to, że dokonał nieprawdopodobieństwa: w niesłychanie złych warunkach stworzył pismo od nikogo, poza nim samym, niezależne i niezależny dom wydawniczy. »Kultura« daje mi swobodę wypowiedzi, jakiej nigdy nie uzyskałbym w Polsce – a ograniczenia wolności słowa, nawet jeżeli akceptuje się je niekiedy, powołując się na jakieś racje wyższe, są jednak zawsze ograniczeniami. Zważcie, że nie odwracając się z pogardą od problemów polityki, co w XX wieku jest mało zalecone, można niekiedy nie mieć żadnych ambicji politycznych i że przede wszystkim swoboda formułowania myśli może być dla kogoś ważna”.

Jerzy Giedroyc, Czesław Miłosz „Listy 1952 – 1963”. Opracował i wstępem opatrzył Marek Kornat. Czytelnik, Warszawa 2008

Ktoś złośliwy po przeczytaniu liczącego grubo ponad 700 stron tomu „Listów” Jerzego Giedroycia i Czesława Miłosza powiedzieć mógłby, ziewając srodze: „Aż tyle trzeba się natrudzić, by przejść ze sobą na ty. I o co tyle ceregieli?”.

A jednak korespondencja ta ma swoje wspaniałe smaki, dla których warto poświęcić czas lekturze tych listów, które zawieść mogą jedynie poszukiwaczy sensacji i sensacyjek. Tych tu nie ma, to nie przyjacielska korespondencja Czesława Miłosza z Zygmuntem Hertzem, w której aż roi się od ploteczek, a także od przedstawianych ze względną otwartością spraw osobistych. Jerzy Giedroyc, choć sam ucho miał zawsze nastawione niczym antenę na wiadomości nie do końca może sprawdzone, ale ciekawe, w listach zachowywał daleko posuniętą ostrożność i dystans do wydarzeń, które przychodziło mu omawiać lub komentować. Przy tym nie był to przypadek, że musiało minąć 12 i pół roku, by obaj panowie – Giedroyc i Miłosz – wreszcie zaczęli się „tykać”.

Pozostało 94% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski