Reklama

Jean Cocteau

Ekscentrycy. Uroczystości oficjalne związane z wizytą w Polsce w październiku 1960 r. Jeana Cocteau rozpoczęły się w sobotę, 22., w kinie Młoda Gwardia w Pałacu Kultury pokazem filmu „Testament Orfeusza”.

Publikacja: 08.05.2009 16:24

Jean Cocteau

Foto: Fotorzepa, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Cocteau stał na estradzie w świetle jupiterów (telewizja, kronika filmowa), niski, suchy, w garniturze czarnym, koszuli białej – mankiety ze spinkami – i z dużymi rękami, przechyloną w tył głową i wysuniętą nogą. Miał wygląd czerstwego starca. Przemawiał prof. Jerzy Toeplitz, potem głos zabrał Cocteau, lecz był to głos skrzeczący i niezbyt przyjemnej barwy. Mówił krótko, ale dowcipnie, podczas jego przemowy coś się filmowcom z hukiem zwaliło na podłogę, nawiązał do tego „accident technique”. Zakończył… „je part” i opuścił salę, a my oglądaliśmy ten film surrealistyczny, oniryczny, pełen zaskoczeń, w roli głównej sam Cocteau, ale był i łysy Yul Brynner, w pewnej chwili pojawił się nawet sam Picasso.

W poniedziałek 24., odbył się w salach rektorskich Uniwersytetu Warszawskiego uroczysty coctail na cześć znamienitego gościa. U wejścia witali prof. Aleksander Gieysztor i prof. Wacław Sierpiński – gospodarze spotkania, na sali rektor Stanisław Turski, jak zawsze w kołnierzyku Słowackiego, profesorowie: Tatarkiewicz, Doroszewski, Lorentz, Zachwatowicz, Kuratowski, same tuzy, przyjechał ambasador Francji Burin de Rossiers. Był i Jerzy Lisowski, okazały, ale jeszcze bez brody i tak razem oczekiwaliśmy mistrza. Brakowało Jarosława Iwaszkiewicza, którego Cocteau znał jeszcze z lat 20., ale był chory i nie mógł przyjechać ze Stawiska.

Ale otóż i Cocteau, skromnie staje koło stołu, rozmawiając najpierw z prof. Tatarkiewiczem, potem z Francuzami. Pyta mnie Gieysztor: „Czy chce pan poznać pana Cocteau?” Oczywiście, przedstawia mnie, gość rozmawiał właśnie ze starszym panem o wymiętoszonej twarzy, w przekrzywionej muszce, był to profesor Choróbski, lekarz, którego po latach poznałem jako przyjaciela Jana Brzękowskiego. Podszedł ambasador francuski: „Czy długo tu pan jeszcze zostaje?” – pyta go Cocteau. „Nie wiem, póki mnie nie odwołają”. Cocteau: „To trzeba prosić generała, żeby pana zostawił”. Ambasador: „Przed wojną długo tu był ambasador Noel” itd. Cocteau zaczął wychwalać teraz filmy młodych, które dziś oglądał. Chwalił Jana Lenicę, choć nazwiska nie pamiętał, ale tytuł tak: „Monsieur Tete” i ten drugi film, tu ruch ręką płynny, chyba mu o „Somnambulików” chodziło. Ale wszystkie wasze filmy (to do mnie) są pesymistyczne, smutne. Wyjeżdża jutro rano i weźmie z Warszawy odlew ręki Chopina, który wczoraj dostał, i butelkę wódki. Ucieszony z konceptu powtarzał go jeszcze dwa razy.

Gdy ambasador zniknął, opowiedział Cocteau o wczorajszej wyprawie do Żelazowej Woli, gdzie dom był zamknięty i tylko przez okno zobaczył fortepian. Obiad zjadł w Nieborowie. Pochwalił odbudowę Warszawy, szczególnie Starego Miasta, gdzie Adam Mauersberger oprowadził go po wystawie w Muzeum Adama Mickiewicza. Wpisał się tam do księgi pamiątkowej: „Pierwszy raz spaceruję w duszy poety jak po ogrodzie”.

Przystąpił wtedy do nas młodzian w kamizelce ze złotymi guzikami, który dotąd nudził się manifestacyjnie i spacerował zniechęcony. „Pan go nie zna, to mój syn...”, a kiedy zobaczył moją, widać zdziwioną, minę, dodał: „Fils... adoptif, grał ze mną w filmie »Orfeusz«, jest malarzem”. Bodaj on właśnie został generalnym sukcesorem praw autorskich mistrza.

Reklama
Reklama

Cocteau był żywy, rozmowny, gestykulował, brał za plecy, trzymał za guzik, „muszę dziś jeszcze odwiedzić młodego filmowca” – deklarował. Ale już parę osób podsuwało mu książki do podpisania. Ja książki nie miałem, więc na odwrocie mojej wizytówki wyrysował swój słynny profil Orfeusza i wypisał dedykację.

W 2004 roku oglądałem w paryskim Centre Pompidou ogromną wystawę poświęconą Cocteau w 40-lecie jego śmierci. Był bardzo znaną postacią jeszcze przed pierwszą wojną światową: kto go nie portretował, z Picassem na czele, portretów tych dziesiątki, zdjęć, rękopisów setki, filmy i scenografie, książki, albumy, ale to wszystko nie przekonało mnie, że był z niego twórca dużej miary, a nie tylko wielka gwiazda na firmamencie francuskiej kultury, świecąca dziś coraz słabiej.

Cocteau stał na estradzie w świetle jupiterów (telewizja, kronika filmowa), niski, suchy, w garniturze czarnym, koszuli białej – mankiety ze spinkami – i z dużymi rękami, przechyloną w tył głową i wysuniętą nogą. Miał wygląd czerstwego starca. Przemawiał prof. Jerzy Toeplitz, potem głos zabrał Cocteau, lecz był to głos skrzeczący i niezbyt przyjemnej barwy. Mówił krótko, ale dowcipnie, podczas jego przemowy coś się filmowcom z hukiem zwaliło na podłogę, nawiązał do tego „accident technique”. Zakończył… „je part” i opuścił salę, a my oglądaliśmy ten film surrealistyczny, oniryczny, pełen zaskoczeń, w roli głównej sam Cocteau, ale był i łysy Yul Brynner, w pewnej chwili pojawił się nawet sam Picasso.

Pozostało jeszcze 81% artykułu
Reklama
Literatura
Marta Hermanowicz laureatką Nagrody Conrada 2025
Materiał Promocyjny
UltraGrip Performance 3 wyznacza nowy standard w swojej klasie
Literatura
Żona Muńka o jego zdradach: dobry grzesznik
Literatura
Technologia, która uzależnia – czy w świecie „Kaori” wciąż rządzi człowiek?
Literatura
Ewa Woydyłło i jej szczęśliwa trzynastka
Materiał Promocyjny
Raport o polskim rynku dostaw poza domem
Literatura
„Zmora” Roberta Małeckiego, czyli zanim zobaczymy Magdę Cielecką jako Kamę Kosowską
Materiał Promocyjny
Manager w erze AI – strategia, narzędzia, kompetencje AI
Reklama
Reklama