Makabryczna anegdota z czasów rządów w Rumunii Nicolae Ceausescu mówiła o zmianie nazwy Rumunii na Ceauschwitz, który od Auschwitz różnił się tym, że w tym drugim była energia elektryczna i racje żywnościowe.
Niemniej jednak na grobie rumuńskiego kata nie brakuje kwiatów i zniczy, a sieroty po komunizmie, prawda, że w wieku emerytalnym, modlą się za niego. „To trochę tak, jakby Żydzi modlili się za Eichmanna czy Hitlera” – pisze Maciej Kuczewski w swej bardzo ciekawej, bardzo osobistej i wielce pouczającej książce o bliskim nam, pięknym, a mało znanym kraju i jego mieszkańcach, którzy pod nieludzką dyktaturą o mało nie wyzionęli ducha, przetrwali jednak i dziś – tak jak my – w obrębie Unii Europejskiej usiłują zbudować nowe społeczeństwo w państwie wymarzonego dobrobytu.
Kuczewski, dziennikarz Polskiej Agencji Prasowej, wysłany (w tamtym czasie mówiło się „zesłany”) został do Rumunii w końcu lat 70. zeszłego wieku. Z bliska obserwował narastanie niewyobrażalnego dla nas kultu przywódcy z własnego nadania, był też świadkiem końca okrutnego systemu, gdy w ciągu kilku dni runęło imperium tworzone przez ćwierć wieku. I gdy zakończyła się Złota Epoka Rumunii (tak ją Ceausescu kazał nazywać), okazało się, że Geniusz Karpat bynajmniej nie jest wizjonerem, „ale paranoikiem, Drakulą, kryminalistą, mordercą, tępym szewcem, bestią, diabłem, ludobójcą, złodziejem, wreszcie – z woli narodu i ku jego uciesze – skazanym na śmierć”.
Maciej Kuczewski skonstruował opowieść o fenomenie megalomana, który uwierzył w swą wyjątkowość, podtrzymywany u władzy – do czasu – przez szeregi funkcjonariuszy Securitate, ale jednocześnie nazbyt długo hołubiony przez Zachód, gdzie bardzo podobały się wyskoki Ceausescu mające dowodzić jego niezależności wobec sowieckiego Wielkiego Brata. To jednak tylko jedna warstwa książki, drugą są wiarygodne i wnikliwe opisy trudności i absurdów życia codziennego Rumunów, a także własnych przygód w tej – jak się okazuje – pod wieloma względami bardzo egzotycznej krainie Daków. Przygód świadczących o tym także, iż choć status zagranicznego korespondenta zapewniał autorowi „Końca Złotej Epoki” przywileje, to jednak dziennikarska praca była w tym wypadku, i to nierzadko, stąpaniem po polu minowym. Trudno sobie nawet wyobrazić działania korespondenta w kraju, w którym jeden funkcjonariusz Securitate przypadał na 15 obywateli, a oprócz nich w 22-milionowym narodzie żyło 700 tysięcy tajnych współpracowników i rzesze „ochotników”. A przestępstwem czy wykroczeniem było właściwie wszystko.
[i]Maciej Kuczewski „Rumunia. Koniec Złotej Epoki”.