We Francji sławny, u nas prawie nieznany. Z wykształcenia socjolog i inżynier, ma 62 lata, tuzin powieści, dziesięć poważnych nagród.
„Ravel” to czwarta książka Echenoza przełożona na polski. Ale jak! Anna Wasilewska bezbłędnie oddała finezję, humor i językowe bogactwo tej prozy. Objawienie w dziedzinie biografii. Na niespełna 100 stronach jest wszystko – bohater odmalowany co do włosa, tapicerka w kajucie liniowca, którym podróżował, deseń na sukience jego przyjaciółki. Podane lekko, bez zanudzania detalami. W swobodnej, jakby improwizowanej formie. Na pohybel wymęczonym biocegłom.
Książka skrzy się inteligencją, zachwyca precyzją fabuły. Trzeba nieustannie dodawać i odejmować lata. Oś akcji: rok 1927. Wahadło narracji co rusz cofa się o kilka lat, potem leci na łeb na szyję do przodu i znów wstecz. Mimo paroksyzmów rytmu zapis losów Ravela sunie do przodu. Do grudnia 1937 roku, kiedy zespół neurochirurgów zajrzał kompozytorowi do głowy. Nie znaleziono guza, zaszyto cięcie brązową nicią.
Mam wrażenie, że to Echenoz dokonał prawdziwej operacji na Ravelu. Pociął go, od garderoby poczynając, a na jestestwie kończąc. Co więcej, dokonał tego zaocznie, prawie 70 lat po śmierci muzyka. Majstruje też w ciele, duszy i materialnych przyległościach kompozytora. Rekonstruując fakty, wnika w jaźń autora „Bolera”. Niby napisał życiorys fikcyjny; wiele drobnych wydarzeń wyssał z palca; dodał rozmowy, których być może nigdy nie prowadzono; „kupił” anegdoty, co do wiarygodności których można mieć wątpliwości. Mimo to portret uderza prawdą. W takiego Ravela wierzy się – tym bardziej że wizerunek zgadza się z dokumentami.
Pisarz nie po raz pierwszy wcielił się w inną osobę. W „Odchodzę” był marszandem dziwakiem, w „Przy fortepianie” – wirtuozem przeżywającym katusze tremy. Jakby sam doskonale radził sobie z klawiaturą, doświadczył emocji publicznych występów i dopuszczał do konfidencji czytelnika.