stebnowanych króli,
dla nich tylko codnieje. Dla Białoszewskiego każdy drobiazg, najbardziej prozaiczny odpadek, połamane krzesło czy sęk w stole nie tyle, albo nie tylko, był poezją, lecz odzwierciedlał tysiąclecia cywilizacji i ludzkiego mitotwórstwa, kosmosu, nieobjęty świat.
Dlaczego więc, skoro zawsze miał upodobanie do osób i rzeczy przyziemnych, peryferyjnych i prowincjonalnych, tak boleśnie zaczął odczuwać zesłanie na peryferie, na tę straszliwą ziemię niczyją: nie-miejskie, nie-wiejskie przedmieście?
Właśnie dlatego. Z gościa zmienił się w stałego rezydenta. Stąd dość obcesowe określenie Chamowo, jakim usiłował odgrodzić się od Przyziemności, w której nędzny zaśmiecony trawnik był tylko trawnikiem, a nie stepem, las ostów kupą chwastów, a nie dżunglą, zaciek na ścianie dowodem na tandetność socjalistycznego budownictwa, a nie Peloponezem, znakiem z innego porządku świata jak odbicie na całunie turyńskim. Autor narrator spaceruje, a właściwie robi wyprawy na brzeg Wisły. Pewnego razu, w gąszczu wybujałych chwastów przypominającym zapuszczony ogród z opowiadania Schulza „Pan”, wśród fali łąk szumiących, wśród kwiatów powodzi, wśród naturalnych w takich miejscach śmieci, odpadków i pustych butelek (piwa w puszkach jeszcze nie było) napotyka wielką, sparciałą szmatę, może stary worek. W jego przechadzce to zgubiony płaszcz Króla Leara.
Powieść „Chamowo” jest w istocie manifestem skrajnej elitarności i bezwzględnego kulturalnego eksluzywizmu.
Dopóki nie było tej książki, mogliśmy przypuszczać, że Białoszewski romantyzuje peryferie. Teraz widać kosmiczny dystans, by nie powiedzieć odrazę.
„Chodzi dziś za mną smród śmietnikowy. Nasz zsyp śmierdzi na całe schody. Ale ja go czuję wszędzie.
Słuchałem Haendla”.
Takich zestawień (smród versus Haendel) nie było w jego wcześniejszej twórczości. Była bardziej pogodna, a w każdym razie tak się nam, czytelnikom, zdawało. Ale na ulicy Tarczyńskiej, gdzie powstał słynny teatr, i na placu Dąbrowskiego, gdzie Teatr Osobny kontynuował swą działalność, czuł się u siebie. Na ulicy Lizbońskiej, w blokowisku – nie.
A zatem „Chamowo” rzuca nowe światło na całą dotychczasową twórczość Mirona Białoszewskiego. Wiersze są pełne cichego szyderstwa. Wiedzieliśmy, że Białoszewski, wyrafinowany intelektualista, meloman, znawca sztuki żyjący we wszystkich wiekach naraz, jest samowystarczalny. Widzi więcej i głębiej. Piękna dostarczają mu: gra chmur z księżycowym światłem, lśnienia światła na wiślanych falach i balustradach mostów, odbicia w kałużach. Cokolwiek widzi układa mu się w epizod, scenę, która już wydarzyła się niegdyś. Albo została namalowana:
„Pojechaliśmy na dworzec. Na dworcu sceny, układy jak z Matejki. Tylko że samo pospólstwo”.
Jest trochę zgorzkniały. Nawet z dzieckiem. Oto scena z Justynką, córką przyjaciół:
„Do misia coś przemawiała. Potem przytachała dwie malusieńkie, nagie lalunie w wielkim pudle.
Mówię cicho
– Jak nieślubne dzieci. Ze spirytusu, Wyglądają. Albo nowo narodzone szczurki. Justynka wyrzuciła raptem lalki pod drugą ścianę. Wszyscy się przelękli. A ona – Idźcie. Brzydkie jesteście”.
W „Chamowie” wrzucony w obcy świat Białoszewski najchętniej przebywa w Bizancjum, niby Żyd wieczny tułacz przebiega stulecia, jeździ autobusami ze swojej Saskiej Kępy do końca trasy, aby zobaczyć, co jest po drugiej stronie, czyli na przeciwległej pętli, rozprawia o malarstwie, filozofii, poezji: od pierwszego znanego polskiego zdania „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj” do Mickiewicza.
A oto „Lilje” w Białoszewskiego wydaniu napisane na zesłaniu w Chamowie:
Same dzioby.
W krzyku bab, milicji.
Niosę.
Dzień.
Noc. Pootwierały się:
zabiją (zbrodnia niesłychana)
pana!
Nieprzypadkowo pierwszy, może najlepszy tomik Białoszewskiego, nazywa się „Obroty rzeczy”. Jest to kopernikański przewrót w poezji (rzeczy jako sfery niebieskie). Bohaterami wierszy są zwykłe rzeczy chociaż oglądane jak prześwietlone promieniem rentgenowskim ze swoimi nakładającymi się w czasie słojami. Albo widziane jako symbole: „Szafo Semiramido” czy „Mam piec podobny do bramy tryumfalnej”. A podmiejskie domostwa, ozdobione – noszącą antyczne i prehistoryczne ślady – tandetą, przyrównane są do pierwotnych jaskiń. A prości ludzie w nich bytujący w poezji istnieją, jeśli w ich zachowaniach dają się dostrzec, odczytać powtarzalne prastare rytuały, gesty, ryty cywilizacji, kultury, echa zamierzchłych historii.
Nie przypisuję Białoszewskiemu żadnej rozgoryczonej pogardy dla ludzi. Tylko rozpacz i współczucie. W swoim blokowisku napisał wiersz:
Ja stróż latarnik nadaję z mrówkowca Nie zabłądźcie.
Bądźcie.
Mijajcie, mijamy się,
ale nie omińmy.
Mińmy.
My!
Wy! co latacie
i jesteście popychani!
[i]Miron Białoszewski „Chamowo” („Utwory zebrane”, tom 11.). Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2009[/i]