Słowo „tłumnie” w odniesieniu do tego zacnego cyklu nabiera co prawda nowego znaczenia – niemniej ponad dwadzieścia osób zgromadzonych na Chłodnej 25 zdawało się szczelnie wypełniać salę.
A może magnesem, który przyciągnął do klubu tak liczne grono, był nie wstyd, lecz postać bohaterki wieczoru? Brzmiałoby to całkiem prawdopodobnie. Poczytna pisarka, której popularność usankcjonował marketingowo Paszport Polityki. Aktywna medialnie feministka. W dodatku autorka nowej powieści „Dzidzia”, w której porusza zawsze modny i nośny temat kolaboracji w czasie II wojny światowej... Czego można chcieć więcej?
Choćby jakiejś reakcji. A tu po każdym z fragmentów prozy Chutnik, odczytanych pięknie przez Annę Gajewską, zapadała głucha cisza. Głucha tak doskonale, że zdawała się pękać od narastającej z każdą minutą konsternacji słuchaczy... Oklepane dylematy, przemielone literacko motywy, a do tego bałaganiarska i przegadana narracja... Cóż, analizę węzłów gordyjskich myśli autorki zostawmy krytykom. Ale nawet bez ich recenzji, oceniając tylko po wyrazach twarzy zgromadzonych, można bez pudła założyć, że oni po „Dzidzię” nie sięgną.
Nie ma jednak tego złego... Nudna pisarka okazała się zaskakująco interesującą gawędziarką – żyjącą w mieście, żyjącą miastem i zarówno na temat życia, jak i miasta mającą wyrobioną opinię.
Było więc o bazarach jako lokalnych agorach – ginących enklawach oddolnego antyglobalizmu. Było o toposie Powstania Warszawskiego – sztucznie wykreowanym, ale jednak bardzo potrzebnym elemencie stołecznej tożsamości. Było wreszcie o warszawskiej tożsamości samej Chutnik. – Mój dziadek znał dziesiątki warszawskich szlagierów – przyznawała. – Odśpiewywał je chóralnie z kolegami podczas libacji. Bardzo mi one działały na wyobraźnię. Podobnie jak później socrealistyczne neony w centrum, opodal domu drugich dziadków – dorzuciła zamyślona.