Od miejsc przedstawionych w „Bohini" (Czytelnik, Warszawa 1987) świat jest odległy, „świat o nas nie pamięta" – jak powiada panna Helena, główna bohaterka tej chyba najbardziej filmowej powieści Tadeusza Konwickiego, i pewnie dlatego dotąd niezekranizowanej. W tym świecie nikt się nie spieszy, bo i nie ma do czego. „Pośpiejem", flegmatycznie odpowiada ponaglany furman Konstanty. Wie, co mówi, ma przecież – jak utrzymuje – sto osiemdziesiąt dwa lata.
Drogą podąża mały Ziuk Piłsudski. Przyjechał z tatusiem „na fest", poszedł zobaczyć w lesie Powstańczą Górę, gdzie krzyż stoi, i teraz wraca do Bujwidz. Po Bezdanach, Miłowidach, Wołokach krąży isprawnik Dżugaszwili, często z polskim renegatem Korsakiem, który przeinaczył się na Korsakowa, węszą „czorty kosołape", szukają rewolucjonistów, „Białorusau", cudzoziemców, ostatecznie studenci też mogą być. Ot, służba u Moskali.
Ksiądz Siemaszko, dumny ze swego starego białoruskiego rodu, powtarza często „praudu każe", co oznacza aprobatę dla przedmówcy. Gdy nie dosłyszy, pyta: „Szto ty każesz?". Zmęczony długą jazdą kałamaszką do umierającego narzeka: „Całą noc kocimy się". „Szczo ty breszysz", protestuje, gdy Helena mówi o nim jako o świętej osobie. „Chodź tu, dziecka, chodź" – nawołuje, a moc zasadniczego pytania, jakie zadaje, wzmacnia nieśmiertelnym tutejszym „a": „Ty wierzysz w Boga, a?". „Władza w Petersburgu powiada – wywodzi ksiądz – że nie ma narodowości białoruskiej i nie trzeba jej sztucznie tworzyć. Tak ja i trafił do turmy. Wyglądało, że źle będzie. Ale skończyło się na Bujwidzach". Czasem nachodzą księdza Siemaszkę wątpliwości: „Może i ja źle zrobiłem, podburzając Białorusinów. To nie dla kapłana sprawa politykować między ludźmi. Grzeszny ja, strasznie grzeszny". Zaraz jednak zastanawia się, który alfabet powinni przyjąć Białorusini – nasz łaciński czy ruską cyrylicę?
Eliasz Szyma, Żyd, chodził z powstańczym oddziałem w sześćdziesiątym trzecim i czwartym, aż dopadli ich kozacy. „Mnie sołdat przybił sztykiem do zmarzniętej ziemi" – opowiada. – „A potem w lecie, pieszo na Sybir". Gdy goszcząc u panny Heleny, w pewnej chwili przestaje reagować na jej pytania i nieruchomieje, choć nie zasłabł przecież, zostaje napomniany: „Przestań drejkać się".
Opowiada Konwicki w „Bohini" o świętej dolinie sprzed mniej więcej stu dwudziestu lat, która „choć zniknie, sczeźnie przywalona czasem i historią, to żyć będzie roznoszona po całej ziemi przez cząstki naszego ciała, przez komórki naszej pamięci, przez szczątki relikwii naszych wszystkich świętokradztw, co będą błądzić w nieskończoność nad nami". Dla panny Heleny z „Bohini" – „świat jest tu i tu się kończy. Za Puszczą Ruską, nad brzegiem Niemna". A Eliasz jest zdania, że to „tu był w ogóle raj, o którym rozpisuje się Biblia. Stąd wypędzono pierwszych ludzi i oni szli wzdłuż tej rzeki, aż doszli do Niemna, który płynął na południe, czyli wtedy na północ. I dlatego Wilia jest taka kręta, bo oni kluczyli, zwlekali, oszukiwali Pana Boga i siebie. Tak im było żal odejść, aż wreszcie zrozumieli, że trzeba odejść, żeby kiedyś powrócić".