– Miano prawdziwego przeboju podziemia zyskała wydana w 1977 r. przez Polskie Porozumienie Niepodległościowe broszura „Obywatel a Służba Bezpieczeństwa", niepodpisana, ale jak wiemy autorstwa mecenasa Jana Olszewskiego. Dzięki niej uczestnicy działań uznawanych przez władze za antysocjalistyczne, często całkowicie anonimowi, zatem tym bardziej narażeni na nadużycia ze strony aparatu władzy i represji, przestawali być wobec niego bezradni, a próby przesłuchań kończyły się odmową składania zeznań, oczywiście z odwołaniem się do odpowiedniego artykułu (166 k.p.k.!). Sam poradnik doczekał się licznych mutacji i wznowień.
Jeśli chodzi o literaturę piękną, wspomnieniowo-reportażową, historię i historiografię oraz publicystykę polityczną, bo na takie grupy podzielić można publikowane w drugim obiegu dzieła i prace, bestsellerów było tak dużo, że nie uda nam się ich tutaj wymienić. W końcu chodziło o najwybitniejszych przedstawicieli polskiego i światowego pisarstwa, fundamentalne rozprawy filozoficzne, socjologiczne, politologiczne czy ekonomiczne, oraz tematy przez dziesięciolecia absolutnie zakazane (Katyń, 17 września 1939 r., zbrodnie komunizmu...). Ale też wielką popularnością cieszyła się wzorowana na francuskim klasyku książeczka Maryny Miklaszewskiej „Mikołajek w szkole PRL", choć oczywiście wśród dzieci...
– Jak na drugi obieg zareagowali czytelnicy?
– Na samym początku traktowali bibułę nieufnie, obawiając się prowokacji ze strony bezpieki. Pozacenzuralny druk – to nie mieściło się w głowie. Niemniej druga połowa lat 70. to – jak nazwał ją Krzysztof Mętrak – prawdziwa „era samizdatów" – stale rosnąca liczba książek i pism, dzięki udoskonalaniu techniki w coraz wyższych nakładach, nawet do kilku czy kilkunastu tysięcy egzemplarzy. Inna sprawa, że na skutek działań Służby Bezpieczeństwa znaczna część urobku była konfiskowana lub rozprowadzana pod operacyjną kontrolą. W okresie „Solidarności" rozbudzony głód wolnego słowa stał się tak duży, że nie dało się go zaspokoić w żaden sposób. Związkowy dziennik „Wiadomości Dnia" Ośrodka Badań Społecznych Regionu Mazowsze ukazujący się od stycznia 1981 r. zaczynał od czterech sztuk, drugi numer liczył 150, dziesiąty 1000. Latem redakcja chwaliła się, że dochodzi do 14 tys. (do lipca wypuściła ich łącznie ponad milion), a pisma wciąż brakowało. „Wolny Związkowiec" za sprawą drukowania go na poligrafii zakładowej Huty Katowice miał nawet 50-tysięczny nakład. Niezwykła popularność tej gazetki wiązała się z zamieszczaniem rysunków miśka-Breżniewa, wywołujących przy okazji wściekłość Sowietów rozpatrujących problem nawet na posiedzeniach sowieckiego Biura Politycznego. Szeroko kolportowana i czytana bibuła była bardzo ważnym źródłem wiedzy i po 13 grudnia, a ponadto stanowiła symbol trwania społecznego oporu i istnienia „Panny S.", choć brutalnie pobitej i szykanowanej.
– Zaskoczyło mnie, że drugi obieg też miewał trudności z popytem...
– Zmniejszanie się kręgu odbiorców najłatwiej byłoby wytłumaczyć kryzysem struktur podziemnej „Solidarności" oraz zmęczeniem i zniechęceniem społeczeństwa, dla którego najważniejsze stawało się pokonywanie trudów dnia codziennego, a nie strawa duchowa w postaci zakazanej książki, ale wszystko jest w istocie dużo bardziej skomplikowane. Z uwagi na to, że klasyczne utwory pozacenzuralne zostały już opublikowane, coraz częściej drukowano byle co, ale też byle jak, a – dodajmy – ceny bibuły wcale nie należały do niskich. Działalność poligraficzna ulegała zresztą daleko idącej komercjalizacji, czego najlepszym przykładem był rynek podziemnych znaczków pocztowych. Ponadto zasady przyznawania zagranicznych dotacji poprzez specjalnie w tym celu utworzony Fundusz Wydawnictw Niezależnych, sprowadzające się do rozpatrywania liczby tytułów powodował, że najważniejsza okazywała się nie jakość, ale ilość, a poza tym sam czytelnik przestawał być potrzebny, co w skrajnych przypadkach kończyło się produkowaniem książek, które w ogóle nie trafiały do kolportażu. Na obniżenie się poziomu nie bez znaczenia miała wpływ zmiana polityki cenzuralnej państwa dająca możliwość oficjalnego publikowania tego, co jeszcze do niedawna nie miało prawa ujrzeć światła dziennego. W ten sposób państwowy wydawca odbierał wydawcy niezależnemu nie tylko klientów, ale i autorów, także tych sztandarowych, jak np. Tadeusz Konwicki.