Hej, żarłoki, alkoholicy, erotomani, złodzieje, tchórze, moralne męty, którym przez przypadek zdarzyło się wedrzeć na szczyty drabiny społecznej! Jeśli kiedykolwiek mieliście wyrzuty sumienia, że nie tak zarządzacie życiem, jak nakazuje Dekalog, Ian McEwan wyleczy was powieścią „Solar".
62-letni Brytyjczyk nigdy dotychczas nie żartował. Raczej straszył i czarno widział, za co zyskał przydomek Ian Macabra. Okrzyknięty wyrocznią moralności (za sprawą „Pokuty"), poszedł w poprzek renomie. Napisał „Solar", czarną komedię. Tak przynajmniej dzieło scharakteryzowano w zapowiedziach.
Może mam wypaczone poczucie humoru, ale mnie powieść nie rozbawiła. Raczej zażenowała. I znudziła. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor ciągnie fabułę do 400 stron z rozpaczy – że nie znalazł puenty.
Początek znośny. Na scenie pojawia się główna postać: Michael Beard, laureat Nobla w dziedzinie fizyki. To jego jedyny plus. Poza tym – konus, tłuścioch, łysol, wielokrotny rozwodnik, sybaryta i dziwkarz. Bystry, lecz daleki od geniuszu. Jadący na dobrych opiniach i kontaktach. Słowem, antyheros. Trudno mieć dlań sympatię. Mimo to McEwan (lub demon zła?) wyprowadza go obronną ręką z najgorszych tarapatów.
Naukowy paw
Problemem „Solara" jest globalne ocieplenie, stara się mu zaradzić grono naukowców, wśród których ważką rolę odgrywa Beard. Ale pisarz na każdym kroku dezawuuje sens poczynań „ratowników" naszej planety. Ujawnia ich przyziemne – o paradoksie – interesy, pazerność i cynizm. Z naukowych pokrzykiwań o topnieniu lodowca robi kabaret, z eksperymentów o pseudo-naukowych charakterze – kryminał.