Krótkie zdania w trybie oznajmującym, proste historie dziejące się zwykle na prowincjonalnych obrzeżach rzeczywistości, gdzie czas biegnie wolniej, pozostawiając więcej swobody myślom i pragnieniom bohaterów, zazwyczaj niespełnianym – wszystko to znaki firmowe tego pisarstwa, począwszy już od debiutanckiego „Złodzieja ryb". Ale wydaje się, że dopiero w „Starej", porzucając wątki autobiograficzne, Wojasiński odnalazł wzór postaci, do którego bezskutecznie dążył w poprzednich utworach.
W najnowszej powieści autor zabiera nas znów na swoje rodzinne Kujawy, w okolice Bnina, gdzie w wiejskiej chałupie mieszka bezimienny narrator. Jest on wykreowany jakby na przekór feministycznym schematom, wedle których to kobiety padają ofiarą przemocy mężczyzn. Mały jak dziecko, analfabeta, potulnie znosi codzienne szykany prymitywnej żony, najbardziej lubiąc samotne noce w barakowozie robotników drogowych, którego pilnuje. Tytułowa Stara – mówi – „klnie tak strasznie, że nie mogę tego wytrzymać", karmi go resztkami z posiłków swoich i córek, zabiera pieniądze, dręczy wrzaskliwymi pretensjami i życzy mu śmierci, bo „tak będzie dla nas lepiej".
Mimo całej nędzy takiej egzystencji, jest on przekonany o swojej wyjątkowości i wspaniałości. Trochę głupek wioskowy, a trochę jurodiwy, co się zresztą nie wyklucza, snuje nieustannie wynurzenia o Bogu i ludziach, naszpikowane mądrościami życiowymi, które nijak nie przystają do domowej tyranii, jaką znosi. Wreszcie buntuje się i ucieka do miasta, gdzie wiedzie żywot zbieracza śmieci, zaczyna też rzeźbić i rysować, jednak bez Starej wszystko traci dlań smak. Ta w końcu umieszcza go w domu dla chorych psychicznie, lecz to nie zmniejsza podziwu męża dla niej. Uwielbia on swą prześladowczynię, pewien, że ją „kochają w niebie, jak mało kogo. Bo tacy ludzie, jak Stara, trzymają przy istnieniu świat. Wodzów, polityków i bogaczy Bóg nie słucha. Słucha takich jak Stara". Swój los uważa za dar Boży.
Wypuszczonego z zakładu rodzina zamyka w areszcie domowym, skąd wychodzi tylko wieczorami, obawiając się, że przestaną go karmić. Ale nawet potajemnie wymykając się z chaty, zaczyna tęsknić za Starą. Z marzeń, że ona „jest większa od Boga i zaczyna nim rządzić", czerpie radość i otuchę. „Zrozumiałem, że Stara jest wszędzie. Poczułem, jak jest znowu przy mnie i daje mi życie" – jego myśli powoli osuwają się w czystą brednię.
W tej perwersyjnej relacji narrator znajduje upodobanie. Nie broni się przed odzieraniem z resztek godności, bez żalu godząc się, że „to, co jest moje, może być zabrane". Z rzadka jedynie zdradza tlącą się świadomość własnej sytuacji, od razu przy tym zafałszowując ją swą dziwaczną religijnością: „Zawsze będę obrazem tego, że człowiek jest nieudacznikiem, ale inni będą udawali, że tacy nie są. Muszą mówić, że ich życie znaczy więcej niż istnienie kogoś takiego jak ja [...] Gdyby Bóg mniej mnie kochał, mógłbym być wielki dla świata".