Roland Barthes powiadał, że pisarz to ktoś, kto ma problem z językiem, kto morduje się z oporną materią języka, naginając ją do potrzeb tego, co i jak chce powiedzieć. Pisarz to robotnik z rękami po łokcie upapranymi językowym mięchem.
Albowiem język, a już na pewno język poetycki, nie jest portalem przepuszczającym nas do kryjącego się poza nim świata myśli, uczuć czy przedmiotów. Nie jest też przezroczystą szybą, przez którą, niczym w pociągu relacji Warszawa Zachodnia – Sosnowiec Główny, możemy podziwiać zmieniające się krajobrazy Mazowsza i Zagłębia.
Jeśli już – to raczej witrażem złożonym z niezliczonych, wielokolorowych, częściowo popękanych, zatłuszczonych, popalcowanych i porysowanych oraz niejednokrotnie przydymionych szybek. I jeżeli coś nam ukazuje, to przede wszystkim własne wielobarwne oblicze i spoiwa, zworniki, które ratują dostrzegalny zarys obrazu przed rozpadnięciem się w chaos niezbornych elementów.
Barthes w gruncie rzeczy potwierdzał myśl wyrażoną w 1825 roku przez zbyt rzadko niestety czytanego dzisiaj polskiego teoretyka romantyzmu, Maurycego Mochnackiego: „prawdziwa poezja (...) nadaje zmysłową, dotykalną barwę wewnętrznym, spirytualnym zjawiskom – idealny porządek przeistacza na materialny" („O duchu i źródłach poezji w Polszcze"). Poezja jest domeną doświadczanej empirycznie materialności słów, nieprzechodniej faktury języka, nieprzepuszczalności i szczelności językowego spektaklu znaczeń i trawiących je zniekształceń.