W kuchni siedzieli Aleksander Kwaśniewski z Waldemarem Siwińskim, sekretarzem redakcji. Ten Siwiński to był bardzo dobry pracownik, potem chyba nawet został szefem PAP.
W tamtym czasie Kwaśniewski pełnił obowiązki naczelnego „itd". I Kwaśniewski z teczki wyciąga butelkę wódki, na stole stawia. I zaczynają obaj z Siwińskim: „My byśmy chcieli, żebyś wrócił do pisma, znów cię zatrudnimy, nie będziesz musiał zwracać odprawy". A odprawy mieliśmy duże, na jakieś dwa miesiące życia, chyba ze 30 tys. na głowę. Ja im na to, że nie – bo już przecież chciałem wyjechać. „Ja już zmęczony jestem – mówiłem – i już w redakcjach żadnych pracować nie chcę, już mnie to nie interesuje". Długo kręciłem, a oni mnie długo namawiali. W końcu im powiedziałem: „Jest przecież stan wojenny, jak zacznę dla was pracować, to mnie całe środowisko grafików zniszczy". Bo w kanale graficznym było też wtedy duże napięcie. Poza tym byłem zmęczony tym wszystkim: strajkami, niepewnością, ciągłym lękiem.
Kwaśniewski przyjął to spokojnie. Pod koniec rozmowy żartowałem nawet: „Napić się z wami wódki mogę, ale pracować dla was nie będę". Ale czy w końcu tę wódkę wypiliśmy, nie pamiętam, ale raczej nie. Nie, na pewno nie, przecież obok była żona! Poza tym niespecjalnie miałem ochotę z nimi pić, to byłoby jakieś strasznie prostackie. Do mnie do domu nie przychodzili koledzy z „półlitrem".
Piliśmy tylko w Zalipiu.
Stan wojenny
Czeczota w stanie wojennym mi aresztowali. Bardzo się wtedy przyjaźniliśmy. Jeździliśmy razem w góry (miał dom w Milówce w Beskidzie Żywieckim) albo do jego mieszkania, do Katowic.
Przyszli po niego w nocy: łomot w drzwi, zabrali go bez słowa do samochodu. Nie wiedział, gdzie idzie.
Pomyślałem, że jadą go załatwić do lasu.
Miałem siostrę w Szwajcarii, uciekła chyba w 1970 r. Poznała pół Szwajcara, pół Polaka, wzięła z nim ślub i wyjechała. Jak aresztowali Czeczota, zadzwoniłem do niej, żeby mi przysłała zaproszenie.
Miałem dość.
Bardzo chętnie się mnie pozbyli. Paszport dostałem od ręki właściwie, bez najmniejszego problemu. Żonie też dali. Dzieci nie mamy, zostawiliśmy tu tylko psa. Wyjechaliśmy w 1982 r. Jak Czeczot po trzech miesiącach wyszedł, też postanowił wyjechać z całą rodziną, z dzieckiem. Dom swój w górach sprzedali, mieszkanie w Katowicach. Pojechali do Nowego Jorku.
Emigracja wewnętrzna
Tuż przed wyjazdem robiłem ilustracje do książek dla dzieci. Taka emigracja wewnętrzna. Siedziałem sobie w maleńkiej pracowience i robiłem swoje: dla Naszej Księgarni, dla Młodzieżowej Agencji Wydawniczej. Zilustrowałem między innymi: „Opowieści czerwcowe" Michała Lorenca, „Bajki" Jachowicza (wspólnie z Andrzejem Dudzińskim i Andrzejem Krauzem), „Złą zimę" Marii Konopnickiej, „O tym, jak jeden utopiec chciał się ożenić" Gustawa Morcinka, „Legendę o Łynie" Ireny Kwinto, „Moją tajemnicę" Danuty Wawiłow i „Zagapienie" Joanny Kulmowej.
Akcja z „Sójką" to był jednorazowy wybryk, w innych książkach dla dzieci nie przemycałem ukrytych treści.
Ta emigracja wewnętrzna to też był fajny okres. Pracę miałem, kolegów też. Spotykaliśmy się z nimi u mnie w pracowni albo u kogoś. Salon niezależnych też był w pobliżu, czyli Jacek Kleyff, Michał Tarkowski i Janusz Weiss, no i Andrzej Czeczot, i jeszcze paru innych kolegów, wesołych oraz zdolnych.
I tak sobie siedzieliśmy i paliliśmy, i nic się nigdy złego nie stało.
Szwajcaria
W Szwajcarii spędziliśmy ponad dwa lata.
Jak tam wylądowaliśmy, wiedziałem, że nie możemy siostrze siedzieć na głowie. Szybko wynajęliśmy swoje mieszkanie. Pół roku, może trochę dłużej, pracowałem u Polaka w firmie sprzątającej. Byłem długo z tej pracy zadowolony, nie musiałem nic projektować, nic rysować, wymyślać ani babrać się w farbach i z aerografu wdychać, co bardzo niezdrowe. W międzyczasie zwiedzałem Szwajcarię, bo pracowałem od 4 do 8 rano.
Żona, też graficzka, zrobiła nawet małą wystawę.
Pracowałem w większości z Hiszpanami. Jak oni miałem pozwolenie na pracę, bo jak przyjechałem do Szwajcarii, rzuciłem paszportem. Bo myśmy z Polski wyjechali, żeby nigdy już do niej nie wrócić. Mieszkanie swoje zostawiłem Jackowi Kleyffowi (on był wtedy takim bardem błąkającym się), pracownię mojemu bratu, a psa teściom. Ze Szwajcarii mieliśmy wyjechać za morze.
Ci, którzy wyjechali przed nami, słali listy, że jest fantastycznie.
Tęsknota
Na początku jest zawsze fantastycznie, ja to wiem. Fantastycznie było zwiedzać tę Genewę i sprzątać, ale już miałem dość. Po kilku miesiącach miałem wstręt do odgłosu odkurzacza, nienawidziłem mycia szyb. Jakaś znajoma zaprowadziła mnie do agencji reklamowej. Ona, lepiej znająca język, prowadziła rozmowę. Miałem ze sobą teczkę ze swoimi pracami i od ręki dostałem angaż. Poznałem wielką sztukę. Wcześniej do czynienia z wielką sztuką nie miałem. A tam zobaczyłem inny świat, dzieła doskonałe.
Rysowałem wszystko. Projektowałem katalogi, plakaty, głównie jednak rysowałem. Po roku mniej więcej poczułem, że i tego mam dość. Tęskniłem za krajem, za kolegami. W Szwajcarii było nudno. Po jakimś czasie wydała mi się być zbyt czysta, zbyt spokojna. Tam był taki spokój, że aż nic się nie chciało zrobić.
W ogóle myślę, że żeby dobrze czuć się w Genewie, trzeba być Gretą Garbo.
Postanowiliśmy wrócić.
Powrót
Trzeba było iść na policję i odwoływać to nasze całe rzucanie paszportem. Wcześniej żona też rzuciła, więc dostaliśmy azyl polityczny. Z tym że ona przy rzucaniu pytała, czy będzie to można wszystko odkręcić.
Rozmowa, żeby nam te paszporty zwrócili, była dość nieprzyjemna. Głupio się tak wycofywać. Ale urzędnik był miły i sympatyczny. Powiedzieliśmy mu zgodnie z prawdą, że źle się czujemy w tamtej atmosferze, że chcemy wrócić do kraju, bo bardzo tęsknimy.
Jak wróciliśmy, miałem chęć całować ziemię na Okęciu. Ale powrót to był szok. Taka ulica Grójecka w porównaniu z ulicami genewskimi... Ale było dobrze. Przecież z przesytu tu przyjechaliśmy. Był 1985 r. Nagle poczułem się w Polsce bardzo dobrze. Zacząłem dostawać masę zleceń, rysowałem sobie w pracowni, broniłem się przed pracą w prasie.
Z rysowania utrzymuję się do dziś. Czasem prowadzę jakieś pisma graficznie, robię okładki.
„Sójka"
Tę „Sójkę" Brzechwy mam w domu. Wyszła dopiero w 1986 r., więc sobie kupiłem. To była moja zabawa, nic takiego. Nie żałuję, że to narysowałem. Lubię to dzieło, ale mam do niego zastrzeżenia. Mogłem to lepiej narysować.
Mam do siebie pretensje estetyczne.
Te tutaj rysuneczki miast na przykład trochę nie wyszły. Już się nimi nie zajmowałem, już wyjeżdżałem. O, a tu są różne elementy polskie: fragment Krakowa, bo ja wtedy bardzo Kraków lubiłem i często do niego jeździłem. A tutaj z dymami i kominami to chyba Katowice narysowałem, bo często do Czeczota jeździłem. „Trybuna Ludu" – wiadomo, tu napis „Australia"... To z naszych marzeń z Zalipia (do Australii z Sergiuszem Sachną mieliśmy jechać, bo on tam miał jakąś rodzinę). O, a tu cybuch fai, ja wtedy taką fajkę miałem, a ta waluta... jakiś milion narysowałem, sam nie wiem co to.
Te jaja to symbol, że w sklepach nic wtedy nie było, o, milicyjna czapka! A to! Czerwony pająk, bo wiadomo, rządziły wtedy nami czerwone pająki. Ale nic nie wyszło czerwone, tylko jakieś brązowe.
Tu coca-cola narysowana, symbol Zachodu. Tu liść marihuany na paszporcie.
A to mój pies.
Te rysunki były bardzo lekkie, ale w druku wyszło za mocno, poginęły wszystkie detale. O, tu skarpetki, ja w skarpetkach lubiłem chodzić po domu. Gniazdo symbolizuje dom. Ktoś do niego zagląda, jacyś tajniacy. O, a tu żegnam się z kolegami, najbardziej prowokacyjny rysunek, same szczyty narysowałem! Ślimak to też jakiś kolega. Nie, te robaki nie mają żadnego znaczenia. Miałem długie wieczory, to się w rysowanie robaków bawiłem.
Skrzat
Do narysowanych tu roślin nikt zastrzeżeń nie miał. Ale w redakcji redaktorki wzięły mnie w obroty. Najpierw, kilka tygodni wstecz, była ta afera z krasnoludkiem czy raczej skrzatem. Wcześniej chyba „Na jagody" Konopnickiej ilustrowałem. Narysowałem skrzata i zaniosłem go do redakcji. Myślę sobie – niech zobaczą, czy taki skrzat jest odpowiedni. Chodziłem tak czasem z moimi rysunkami po redakcjach, żeby podtrzymać kontakt i zapewnić, że pracuję, że się zrobi – za tydzień, dwa, trzy. Zawsze było miło. Ale wtedy z tym skrzatem one mi nagle mówią: „Nie, proszę pana, tak nie może być! To nie jest żaden skrzat, my dobrze wiemy, jak skrzaty wyglądają!". Wszystko na poważnie, bez cienia uśmiechu. Zrezygnowałem wtedy z rysowania tej książki. Komuś tam tego skrzata podarowałem.
Ta sójka to ja
Można powiedzieć, że Nasza Księgarnia trafiła z zamówieniem idealnie: to było moje ostatnie zlecenie przed wyjazdem do Szwajcarii. Z projektem tej książki nie poszedłem do redakcji, nie miałem czasu.
I bardzo dobrze zrobiłem.
Im się też tam spieszyło. W końcu po paru dniach od złożenia ilustracji w redakcji dostaję telefon z pretensjami: „Proszę pana, ta sójka to nie jest sójka! To jest jakiś inny ptak! Czy pan w ogóle kiedyś widział sójkę?".
A ja prawdziwej sójki nigdy nie widziałem, nie bardzo miałem przed wyjazdem głowę do sójek. Tego ptaka tutaj rysowałem z głowy. Nie oglądałem nawet atlasu. A ten telefon był trzy dni przed moim wyjazdem – wyjazdem na zawsze.
Ja im mówię w panice, że nic nie zrobię, nic nie poprawię. Powiedziałem: „Ta sójka to ja, ja już wyjeżdżam, już emigruję, na zawsze! Róbcie sobie z nią, co chcecie". Taki byłem butny. I bardzo się wtedy utożsamiałem z tą sójką.
Wynegocjowali, żebym narysował choć w jednym miejscu prawdziwego ptaka. O, tu jest, na pierwszej stronie. Tę narysowałem z atlasu, niech mają.
I taka to historia „Sójki". Dziś, po latach, już się z sójką nie utożsamiam. Raczej z kawką. Dziś powiedziałbym, że jestem starą kawką.
Karmię stado kawek koło mojej pracowni.
Wiedziała pani, że każdy ptak ma inną twarz?