Jak pan Sójka zmienił się w kawkę

Mija dokładnie ćwierć wieku, od kiedy Marek Goebel zilustrował „Sójkę” Brzechwy. Także listkami marihuany. Książeczka ukazała się w popularnej serii „Poczytaj mi, mamo”. – To ja byłem tą sójką – wspomina autor. I nie odlatuje

Publikacja: 02.06.2012 09:57

Jak pan Sójka zmienił się w kawkę

Foto: Przekrój, Marek Goebel Marek Goebel

Red

Artykuł pochodzi z tygodnika "Przekrój"

Nie, nie boję się. Myślę, że moja wina uległa przedawnieniu. Dwadzieścia pięć lat już minęło. Poza tym nic wtedy nie było oficjalnie zabronione. Dlatego myślę, że dziś już nic mi nie grozi, nikt nie może mnie pozwać o propagowanie miękkich narkotyków wśród dzieci. W 1986 r. ziółka można było sobie w ogrodzie posadzić i nikt nic nie mówił. To była wtedy ekskluzywna zabawka, używka. Nie pijemy, ale palimy, bo to takie spokojniejsze, nie szkodzi na wątrobę i nikt się po tym nigdy nie porzygał.

Uważaliśmy, że to taka lepsza wódka, że to zdrowe.

Marihuana narysowana

Przez 25 lat prawie nikt się moją „Sójką" nie interesował. Pani jest w sumie trzecią osobą zainteresowaną tą książeczką. Jakoś pod koniec lat 80., już po paru latach, kiedy wróciłem ze Szwajcarii, nagle dzwoni jakaś kobieta, przedstawia się jako znajoma Jacka Kleyffa, nazwisko takie a takie i mówi mi: „Przechodzę koło kiosku ruchu i widzę, że na wystawie książeczka: »Sójka«. Miałam coś dziecku kupić, przeglądam ją i patrzę – a tam narysowana marihuana jest! Natychmiast dziecku kupiłam! Dziękuję panu!".

Raz jeszcze przyszedł do mnie filmowiec. Upudrował mnie, posadził przed kamerą i chciał, żebym opowiadał o „Sójce". Opowiedziałem. Pożyczył ode mnie oryginały rysunków do „Sójki" i zniknął. Do dziś nie odbiera moich telefonów.

To, co na rysunku było czarne, jest w książce zielone.

„Szpilki"

Nazywam się Marek Goebel, mam 64 lata, skończyłem Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Rysowanie zacząłem od „Szpilek". Zawsze byłem towarzyszącym entuzjastą tego czasopisma.

Kiedy kierownik artystyczny „Szpilek" musiał odejść, zaproponowano to stanowisko mnie. Robiłem okładki do książek, ilustracje, to była ręczna, chałupnicza robota, bo komputery nie istniały. Ale i tak wszystko szło szybciej, bo nie trzeba było robić dziesięciu projektów dla klienta, żeby ten wybrał sobie jeden. Był jeden państwowy cennik i tam było wszystko napisane – że plakat kosztuje tyle, a obrazki do książki dla dzieci tyle.

Negocjacje nigdy mi dobrze nie szły.

Akademię skończyłem z trudem, bo to był zupełnie inny wydział niż grafika: wzornictwo przemysłowe, architektura wnętrz. Musiałem projektować żelazka jakieś, stoły. Nie bardzo mnie to ciekawiło, szczerze mówiąc. Nie chciałem się tym zajmować, ale grafiką właśnie.

W „Szpilkach" była bardzo wesoła kompania. „Szpilki" ściągały bardzo wielu zdolnych, młodych grafików. Tam można było pokazać, jak się rysuje. Ale przyszło nowe kierownictwo, kogoś zdjęto, ktoś tam przyszedł nowy i trzeba było uciekać.

„Literatura"

Po „Szpilkach" była „Literatura". Przez trzy lata. Musiałem przyjąć od grafików rysunki, zaprojektować wszystko, złamać, co tydzień bywać na kolegiach. Taka redakcyjna praca.

Któregoś dnia Józef Węgrzyn, szef „itd", zaprosił mnie na kawę i powiedział, że bardzo mu zależy, żeby graficznie postawić na nogi „itd". „Mamy młody zespół – mówił – masz całkowicie wolną rękę. Ja się nie wtrącam, nikt ma się nie wtrącać, ty się baw".

To było bardzo atrakcyjna propozycja. Miałem wtedy przecież dopiero 25 lat. W „Literaturze" się męczyłem, tam był jakiś Putrament, jacyś inni poważni dziennikarze i pisarze. Byłem za młody na to towarzystwo.

Uciekłem do „itd".

„itd"

Tam rzeczywiście byli młodzi ludzie, chociaż część z Ordynackiej. To w ogóle był studencki tygodnik z Ordynackiej. Jego szefowie też, rzecz jasna, byli z Ordynackiej.

I chociaż byli z Ordynackiej, dogadywaliśmy się z nimi.

Dostawałem wszystkie materiały. Mieliśmy z grafikami osobny pokój, tam się zamykaliśmy. Musieliśmy złożyć całe pismo, to była ręczna robota od początku do końca: rysowanie wszystkiego ołówkiem i przyklejanie literek nagłówków, tytułów. Niewolnicza praca. Ale zabawa fajna. Tam pracowali dobrzy fotografowie, dobrzy graficy.

Wszystkim się chciało.

Dwa lata przed zamknięciem przysłali do nas nowego naczelnego z KC. Nie wchodził nikomu w drogę, nie wtrącał się. Potem przyszedł inny, F., i nie wiadomo było, skąd on jest – czy z UB, czy skąd? Nieprzyjemny człowiek. Nikt go nie lubił. Zmówiliśmy się, żeby się go pozbyć: robiliśmy różne burzliwe narady redakcyjne, protestowaliśmy przeciwko niemu. W końcu odszedł, a my sami spośród siebie wybraliśmy Zdzisława Pietrasika, który zajmował się filmem.

Pietrasik świetnie prowadził to pismo: szybko stało się bardziej widoczne, wyraźne, wyraziste. Były brawa i pochwały.

Ale tylko rok. Wtedy było najfajniej. Po roku pismo zamknięto, a nas wszystkich pogoniono do domów.

Zalipie

Życie towarzyskie mieliśmy niedaleko stąd, na Narutowicza. Tam, gdzie teraz stoi bank, była restauracja Zalipie. Bardzo ładne, eleganckie miejsce, całe wymalowane w zalipiańskie wzory. Piliśmy tam, a czasem paliliśmy trawkę. Mieliśmy ją od jakiegoś kolegi: ktoś coś gdzieś posadził, komuś coś wyrosło. Ale nie za często. Paliliśmy bez ukrywania się i tylko czasem ktoś nam zwrócił uwagę, że dziwnie pachnie.

Jak była trawka, było ekskluzywnie. Normalnie była wódka. Tradycyjna.

Ględziło się. Przy winie i marihuanie snuliśmy plany porzucenia kraju. Myśleliśmy o Australii. Umawialiśmy się na wspólną emigrację, opowiadaliśmy sobie o tych, którym się udało. Mieliśmy też plan pojechać w Bieszczady. Znajomy znajomego miał tam chatę, owce. Chcieliśmy pojechać do niego, pracować razem w polu, żyć z pracy rąk. Komunę chcieliśmy założyć, chociaż komuna była.

Ale my chcieliśmy swojej własnej komuny.

Teraz młodzież też pali, ale na większą skalę.

„Plebey"

Za czasów Pietrasika mieliśmy jeszcze dodatek satyryczny do „itd", „Plebey" się nazywał. Jako naczelnego wybraliśmy sobie Andrzeja Czeczota. Byliśmy tam złośliwi i niegrzeczni.

Nie mam żadnych archiwalnych numerów, ale może Czeczot miał?

Cenzura nam w „Plebeyu" dużo zdejmowała. Strasznie się denerwowaliśmy. O, był taki na przykład numer o Kmicicu. Rzuciliśmy hasło „Kmicic": niech wszyscy teraz coś o Kmicicu knują. Czeczot narysował taki rysunek: kończą się wąskie tory kolejowe i zaczynają szerokie, a na końcu tych wąskich leży Kmicic. Wiadomo, rosyjskie tory kolejowe szersze niż nasze. A było to w czasie, kiedy Rosjanie mieli wejść, już się mówiło, że przy granicy stoją ruskie czołgi. Cenzura kazała nam narysować wszystkie tory kolejowe tej samej szerokości.

Później była weryfikacja. Podczas rozmowy weryfikatorzy mówili: „Pan taki napięty, pan się tak nie denerwuje, panie Marku, wszystko nam się u pana podoba, wszystko jest w porządku, co pan robił – nie ma sprawy". Ale później się dowiedziałem, że mnie zweryfikowali negatywnie. Właściwie większość redakcji tak zweryfikowali.

Nowe rozdanie

Pismo zamknęli, ale zaraz otworzyli. Żona mi opowiadała, jak to było później, jak przyszli prosić, żebym do pracy wrócił. Byłem w pracowni, a pracownię mieliśmy blisko domu. Ona otwiera drzwi, patrzy, stoi dwóch ubeków: z twarzy ubecy, z ubrania ubecy, z ubecką teczką. Myśli sobie: „No to przyszli po niego". Ale zaprosiła ich do kuchni, posadziła przy stole i poszła mnie z tej pracowni przywołać. Przyszedłem.

W kuchni siedzieli Aleksander Kwaśniewski z Waldemarem Siwińskim, sekretarzem redakcji. Ten Siwiński to był bardzo dobry pracownik, potem chyba nawet został szefem PAP.

W tamtym czasie Kwaśniewski pełnił obowiązki naczelnego „itd". I Kwaśniewski z teczki wyciąga butelkę wódki, na stole stawia. I zaczynają obaj z Siwińskim: „My byśmy chcieli, żebyś wrócił do pisma, znów cię zatrudnimy, nie będziesz musiał zwracać odprawy". A odprawy mieliśmy duże, na jakieś dwa miesiące życia, chyba ze 30 tys. na głowę. Ja im na to, że nie – bo już przecież chciałem wyjechać. „Ja już zmęczony jestem – mówiłem – i już w redakcjach żadnych pracować nie chcę, już mnie to nie interesuje". Długo kręciłem, a oni mnie długo namawiali. W końcu im powiedziałem: „Jest przecież stan wojenny, jak zacznę dla was pracować, to mnie całe środowisko grafików zniszczy". Bo w kanale graficznym było też wtedy duże napięcie. Poza tym byłem zmęczony tym wszystkim: strajkami, niepewnością, ciągłym lękiem.

Kwaśniewski przyjął to spokojnie. Pod koniec rozmowy żartowałem nawet: „Napić się z wami wódki mogę, ale pracować dla was nie będę". Ale czy w końcu tę wódkę wypiliśmy, nie pamiętam, ale raczej nie. Nie, na pewno nie, przecież obok była żona! Poza tym niespecjalnie miałem ochotę z nimi pić, to byłoby jakieś strasznie prostackie. Do mnie do domu nie przychodzili koledzy z „półlitrem".

Piliśmy tylko w Zalipiu.

Stan wojenny

Czeczota w stanie wojennym mi aresztowali. Bardzo się wtedy przyjaźniliśmy. Jeździliśmy razem w góry (miał dom w Milówce w Beskidzie Żywieckim) albo do jego mieszkania, do Katowic.

Przyszli po niego w nocy: łomot w drzwi, zabrali go bez słowa do samochodu. Nie wiedział, gdzie idzie.

Pomyślałem, że jadą go załatwić do lasu.

Miałem siostrę w Szwajcarii, uciekła chyba w 1970 r. Poznała pół Szwajcara, pół Polaka, wzięła z nim ślub i wyjechała. Jak aresztowali Czeczota, zadzwoniłem do niej, żeby mi przysłała zaproszenie.

Miałem dość.

Bardzo chętnie się mnie pozbyli. Paszport dostałem od ręki właściwie, bez najmniejszego problemu. Żonie też dali. Dzieci nie mamy, zostawiliśmy tu tylko psa. Wyjechaliśmy w 1982 r. Jak Czeczot po trzech miesiącach wyszedł, też postanowił wyjechać z całą rodziną, z dzieckiem. Dom swój w górach sprzedali, mieszkanie w Katowicach. Pojechali do Nowego Jorku.

Emigracja wewnętrzna

Tuż przed wyjazdem robiłem ilustracje do książek dla dzieci. Taka emigracja wewnętrzna. Siedziałem sobie w maleńkiej pracowience i robiłem swoje: dla Naszej Księgarni, dla Młodzieżowej Agencji Wydawniczej. Zilustrowałem między innymi: „Opowieści czerwcowe" Michała Lorenca, „Bajki" Jachowicza (wspólnie z Andrzejem Dudzińskim i Andrzejem Krauzem), „Złą zimę" Marii Konopnickiej, „O tym, jak jeden utopiec chciał się ożenić" Gustawa Morcinka, „Legendę o Łynie" Ireny Kwinto, „Moją tajemnicę" Danuty Wawiłow i „Zagapienie" Joanny Kulmowej.

Akcja z „Sójką" to był jednorazowy wybryk, w innych książkach dla dzieci nie przemycałem ukrytych treści.

Ta emigracja wewnętrzna to też był fajny okres. Pracę miałem, kolegów też. Spotykaliśmy się z nimi u mnie w pracowni albo u kogoś. Salon niezależnych też był w pobliżu, czyli Jacek Kleyff, Michał Tarkowski i Janusz Weiss, no i Andrzej Czeczot, i jeszcze paru innych kolegów, wesołych oraz zdolnych.

I tak sobie siedzieliśmy i paliliśmy, i nic się nigdy złego nie stało.

Szwajcaria

W Szwajcarii spędziliśmy ponad dwa lata.

Jak tam wylądowaliśmy, wiedziałem, że nie możemy siostrze siedzieć na głowie. Szybko wynajęliśmy swoje mieszkanie. Pół roku, może trochę dłużej, pracowałem u Polaka w firmie sprzątającej. Byłem długo z tej pracy zadowolony, nie musiałem nic projektować, nic rysować, wymyślać ani babrać się w farbach i z aerografu wdychać, co bardzo niezdrowe. W międzyczasie zwiedzałem Szwajcarię, bo pracowałem od 4 do 8 rano.

Żona, też graficzka, zrobiła nawet małą wystawę.

Pracowałem w większości z Hiszpanami. Jak oni miałem pozwolenie na pracę, bo jak przyjechałem do Szwajcarii, rzuciłem paszportem. Bo myśmy z Polski wyjechali, żeby nigdy już do niej nie wrócić. Mieszkanie swoje zostawiłem Jackowi Kleyffowi (on był wtedy takim bardem błąkającym się), pracownię mojemu bratu, a psa teściom. Ze Szwajcarii mieliśmy wyjechać za morze.

Ci, którzy wyjechali przed nami, słali listy, że jest fantastycznie.

Tęsknota

Na początku jest zawsze fantastycznie, ja to wiem. Fantastycznie było zwiedzać tę Genewę i sprzątać, ale już miałem dość. Po kilku miesiącach miałem wstręt do odgłosu odkurzacza, nienawidziłem mycia szyb. Jakaś znajoma zaprowadziła mnie do agencji reklamowej. Ona, lepiej znająca język, prowadziła rozmowę. Miałem ze sobą teczkę ze swoimi pracami i od ręki dostałem angaż. Poznałem wielką sztukę. Wcześniej do czynienia z wielką sztuką nie miałem. A tam zobaczyłem inny świat, dzieła doskonałe.

Rysowałem wszystko. Projektowałem katalogi, plakaty, głównie jednak rysowałem. Po roku mniej więcej poczułem, że i tego mam dość. Tęskniłem za krajem, za kolegami. W Szwajcarii było nudno. Po jakimś czasie wydała mi się być zbyt czysta, zbyt spokojna. Tam był taki spokój, że aż nic się nie chciało zrobić.

W ogóle myślę, że żeby dobrze czuć się w Genewie, trzeba być Gretą Garbo.

Postanowiliśmy wrócić.

Powrót

Trzeba było iść na policję i odwoływać to nasze całe rzucanie paszportem. Wcześniej żona też rzuciła, więc dostaliśmy azyl polityczny. Z tym że ona przy rzucaniu pytała, czy będzie to można wszystko odkręcić.

Rozmowa, żeby nam te paszporty zwrócili, była dość nieprzyjemna. Głupio się tak wycofywać. Ale urzędnik był miły i sympatyczny. Powiedzieliśmy mu zgodnie z prawdą, że źle się czujemy w tamtej atmosferze, że chcemy wrócić do kraju, bo bardzo tęsknimy.

Jak wróciliśmy, miałem chęć całować ziemię na Okęciu. Ale powrót to był szok. Taka ulica Grójecka w porównaniu z ulicami genewskimi... Ale było dobrze. Przecież z przesytu tu przyjechaliśmy. Był 1985 r. Nagle poczułem się w Polsce bardzo dobrze. Zacząłem dostawać masę zleceń, rysowałem sobie w pracowni, broniłem się przed pracą w prasie.

Z rysowania utrzymuję się do dziś. Czasem prowadzę jakieś pisma graficznie, robię okładki.

„Sójka"

Tę „Sójkę" Brzechwy mam w domu. Wyszła dopiero w 1986 r., więc sobie kupiłem. To była moja zabawa, nic takiego. Nie żałuję, że to narysowałem. Lubię to dzieło, ale mam do niego zastrzeżenia. Mogłem to lepiej narysować.

Mam do siebie pretensje estetyczne.

Te tutaj rysuneczki miast na przykład trochę nie wyszły. Już się nimi nie zajmowałem, już wyjeżdżałem. O, a tu są różne elementy polskie: fragment Krakowa, bo ja wtedy bardzo Kraków lubiłem i często do niego jeździłem. A tutaj z dymami i kominami to chyba Katowice narysowałem, bo często do Czeczota jeździłem. „Trybuna Ludu" – wiadomo, tu napis „Australia"... To z naszych marzeń z Zalipia (do Australii z Sergiuszem Sachną mieliśmy jechać, bo on tam miał jakąś rodzinę). O, a tu cybuch fai, ja wtedy taką fajkę miałem, a ta waluta... jakiś milion narysowałem, sam nie wiem co to.

Te jaja to symbol, że w sklepach nic wtedy nie było, o, milicyjna czapka! A to! Czerwony pająk, bo wiadomo, rządziły wtedy nami czerwone pająki. Ale nic nie wyszło czerwone, tylko jakieś brązowe.

Tu coca-cola narysowana, symbol Zachodu. Tu liść marihuany na paszporcie.

A to mój pies.

Te rysunki były bardzo lekkie, ale w druku wyszło za mocno, poginęły wszystkie detale. O, tu skarpetki, ja w skarpetkach lubiłem chodzić po domu. Gniazdo symbolizuje dom. Ktoś do niego zagląda, jacyś tajniacy. O, a tu żegnam się z kolegami, najbardziej prowokacyjny rysunek, same szczyty narysowałem! Ślimak to też jakiś kolega. Nie, te robaki nie mają żadnego znaczenia. Miałem długie wieczory, to się w rysowanie robaków bawiłem.

Skrzat

Do narysowanych tu roślin nikt zastrzeżeń nie miał. Ale w redakcji redaktorki wzięły mnie w obroty. Najpierw, kilka tygodni wstecz, była ta afera z krasnoludkiem czy raczej skrzatem. Wcześniej chyba „Na jagody" Konopnickiej ilustrowałem. Narysowałem skrzata i zaniosłem go do redakcji. Myślę sobie – niech zobaczą, czy taki skrzat jest odpowiedni. Chodziłem tak czasem z moimi rysunkami po redakcjach, żeby podtrzymać kontakt i zapewnić, że pracuję, że się zrobi – za tydzień, dwa, trzy. Zawsze było miło. Ale wtedy z tym skrzatem one mi nagle mówią: „Nie, proszę pana, tak nie może być! To nie jest żaden skrzat, my dobrze wiemy, jak skrzaty wyglądają!". Wszystko na poważnie, bez cienia uśmiechu. Zrezygnowałem wtedy z rysowania tej książki. Komuś tam tego skrzata podarowałem.

Ta sójka to ja

Można powiedzieć, że Nasza Księgarnia trafiła z zamówieniem idealnie: to było moje ostatnie zlecenie przed wyjazdem do Szwajcarii. Z projektem tej książki nie poszedłem do redakcji, nie miałem czasu.

I bardzo dobrze zrobiłem.

Im się też tam spieszyło. W końcu po paru dniach od złożenia ilustracji w redakcji dostaję telefon z pretensjami: „Proszę pana, ta sójka to nie jest sójka! To jest jakiś inny ptak! Czy pan w ogóle kiedyś widział sójkę?".

A ja prawdziwej sójki nigdy nie widziałem, nie bardzo miałem przed wyjazdem głowę do sójek. Tego ptaka tutaj rysowałem z głowy. Nie oglądałem nawet atlasu. A ten telefon był trzy dni przed moim wyjazdem – wyjazdem na zawsze.

Ja im mówię w panice, że nic nie zrobię, nic nie poprawię. Powiedziałem: „Ta sójka to ja, ja już wyjeżdżam, już emigruję, na zawsze! Róbcie sobie z nią, co chcecie". Taki byłem butny. I bardzo się wtedy utożsamiałem z tą sójką.

Wynegocjowali, żebym narysował choć w jednym miejscu prawdziwego ptaka. O, tu jest, na pierwszej stronie. Tę narysowałem z atlasu, niech mają.

I taka to historia „Sójki". Dziś, po latach, już się z sójką nie utożsamiam. Raczej z kawką. Dziś powiedziałbym, że jestem starą kawką.

Karmię stado kawek koło mojej pracowni.

Wiedziała pani, że każdy ptak ma inną twarz?

Artykuł pochodzi z tygodnika "Przekrój"

Nie, nie boję się. Myślę, że moja wina uległa przedawnieniu. Dwadzieścia pięć lat już minęło. Poza tym nic wtedy nie było oficjalnie zabronione. Dlatego myślę, że dziś już nic mi nie grozi, nikt nie może mnie pozwać o propagowanie miękkich narkotyków wśród dzieci. W 1986 r. ziółka można było sobie w ogrodzie posadzić i nikt nic nie mówił. To była wtedy ekskluzywna zabawka, używka. Nie pijemy, ale palimy, bo to takie spokojniejsze, nie szkodzi na wątrobę i nikt się po tym nigdy nie porzygał.

Pozostało 97% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski