* * * * *
James Schuyler,
„Co na kolację?",
przeł. Marcin Szuster,
W.A.B.,
254 s.
Biedna ta Lottie „z rocznika 19**". Nie dość, że jest uzależniona od alkoholu, to z powodu swojego nałogu znajdzie się w szpitalu dla chorych psychicznie, a jej mąż Norris zdecyduje się na przelotny... No już dobrze, ale co na kolację?
W takim teatrze dnia codziennego, którego kolejne odsłony widzimy zarówno w amerykańskich domostwach, jak i szpitalnych salach, odbywają się, jak powie socjolog, inscenizowane rozmowy – plotkowanie, picie herbatki, brydż oraz wybuchy emocji, zwłaszcza podczas terapii. W dominujących w powieści dialogach przeczytamy o domowych wypiekach i LSD. Jeden z synów państwa Delehantey powie, że „jesteśmy wolnymi białymi obywatelami". Jedna wdówka wypije łyk herbaty i napomknie o atmosferze, jaka panowała na zebraniu Wyborczej Ligi Kobiet. Całości dopełni strach przed ostatecznym rozliczeniem się ze swoją samotnością i fatalnym zauroczeniem – ta sama wdówka, Mag, w dalszej części powieści wyjmie głowę z piekarnika, po czym zakręci gaz, zwymiotuje i powie na głos: „Drugi raz tego nie zrobię".
Słodko-gorzki obraz amerykańskiej prowincji lat 70. Taką rzeczywistość przedstawił James Marcus Schuyler w „Co na kolację?". Życie pisarza, jednego z głównych przedstawicieli tzw. nowojorskiej szkoły poezji, wypełniały nie tylko problemy finansowe i wizyty w zakładach psychiatrycznych. Była to również świetna poezja, którą pisał w chwilach wolnych od obłędu oraz przyjaźń z W.H. Audenem czy Chesterem Kallmanem. „Co na kolacje?" to jednak proza, która przypomina momentami brytyjską farsę, komedię sytuacyjną. I to nie tylko ze względu na obecność wielkiego psa basseta i kota, ale także na poczucie humoru oraz stereotypowe postawy bohaterów powieści.