Co za antypatyczne babsko! Pisze tak, jakby gardziła stworzonymi przez siebie postaciami. Nie lubi żadnej z pięciu kobiet, wokół których kręcą się opowiadania. I to uczucie udziela się czytelnikowi.
Rachel Cusk w „Arlington Park” z pasją wywleka wady, psychiczne pokręcenie i rozbuchane ambicje kilku pań, do których – podejrzewam – jest bardzo podobna. Przystojna brunetka urodzona w Kanadzie w 1967 roku, po studiach w Oxfordzie osiadła w Anglii; zamężna z finansowo „ustawionym” fotografem, matka dwóch córek.
Jej książki – ma już na koncie dziewięć, ale dopiero pierwsza, bynajmniej nie debiutancka, ukazała się po polsku – zdobyły dobrą sławę i nagrody dzięki… wylewającej się z nich frustracji. Krytycy, skłonni do porównań z najwyższą literacką półką, dorobili jej miano nowej Jane Austen i Virginii Woolf.
Mocna przesada. Jedyna wspólna cecha to złość kipiąca w bohaterkach – niby inteligentne i zdolne, a zawodowo nie osiągają nawet części tego, co ich partnerzy. Poświęcają się domowi, dzieciom, mężom, to cena za spokój i dobrobyt.
„Jaki pożytek z tego nieustannego zdobywania, skoro później nie można spojrzeć wstecz i powiedzieć, że żyło się naprawdę?” Na taką refleksję zdobywa się – pod wpływem alkoholu – Christine. Jednak jedyny odruch buntu, na jaki zdobywa się, to upicie się przy gościach.