Opowiedział dzięcioł sowie

Puk, puk – co pewien czas puka dzięcioł w lekko pochylone stare drzewo. Słychać go wtedy, kiedy ktoś mówi lub pisze, że było tak, jak w rzeczywistości nie było. Takie pukanie odezwało się po rozmowie Krzysztofa Masłonia z Marią Iwaszkiewicz opublikowanej w „Rzeczpospolitej” z 29 – 30 września 2007 roku, po ukazaniu się pierwszego tomu „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza.

Publikacja: 30.11.2007 11:47

Opowiedział dzięcioł sowie

Foto: Forum

Red

Maria Iwaszkiewicz mówiła m.in.: „Ojcu po wojnie w pierwszym rzędzie nie chodziło o to, by mieć wpływ na politykę kulturalną, ale o to, by te piętnaście pań mających jak Janina Porazińska lat dwieście mogło za 10 złotych zjeść obiad w stołówce ZLP”.

Puk, puk... Janina Porazińska, ledwie o sześć lat starsza od Jarosława Iwaszkiewicza, miała po wojnie pod sześćdziesiątkę; inna wybitna pani, Hanna Januszewska, miała lat mniej niż 50, natomiast autorka niezapomnianych „Przygód krasnala Hałabały” Lucyna Krzemieniecka tylko 40. Dzisiaj panie w tym wieku chodzą w spódniczkach mini i w ogóle są bardzo młodzieżowe.

Janina Porazińska nigdy nie jadała w stołówce ZLP. Może nie lubiła tłoku i czekania, a może nie chciała chodzić tam i z powrotem po niewygodnych schodach na trzecie piętro w Domu Literatury, gdzie mieszkała w latach powojennych. Popularna wśród czytelników już przed wojną, nie cierpiała niedostatku i miała dobrą pomoc domową. Popularność jej była taka, że razu pewnego trafił na Krakowskie Przedmieście list zaadresowany: „Janina Porazińska, Warszawa, tam gdzie król Zygmunt zagląda do okien”. Autorka „W wojtusiowej izbie” pomagała krewnym, znajomym i nieznajomym dzieciom, i nie zalegała ze składkami w ZLP.

Była zdecydowana i niezależna, osobna. Cenzura zakwestionowała tytuł jej powieści o Janie Kochanowskim, której byłam redaktorką. „Kto mi dał skrzydła – co to za dziwny tytuł?” – interesował się cenzor na Mysiej. Słusznie podejrzewał, że jest to cytat z jakiejś świętej księgi. To, że psalm przetłumaczył sam mistrz z Czarnolasu, nie miało dla cenzora znaczenia. Zażądano zmiany tytułu, ale Janina Porazińska pozostała nieugięta. Ostatecznie jakoś udało się sprawę załagodzić i pierwotny tytuł pozostał. „Rzecz o Janie Kochanowskim” była potem lekturą szkolną dla klasy VII i miała mnóstwo wydań.

Janina Porazińska wysoko ceniła polską twórczość ludową i była jej znawczynią. Ślady tego pozostały m.in. choćby w wierszach z tomu „Jaś i Kasia” (w 1946 roku wydanie piąte!), „W Wojtusiowej izbie” (1946, wydanie szóste!), w zbiorach polskich baśni „Za górami, za lasami” (1952) i „Za trzydziewiątą rzeką” (1955), a także legend „Starodzieje” (1962). Kto z nas nie zna choćby piosenki „Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga”! Niewiele jednak osób wie, że słowa te napisała Janina Porazińska. „Wojtusiowa izba” stała się bowiem własnością powszechną, jak gdyby wróciła do polskiej literatury ludowej. Z bogatej twórczości Janiny Porazińskiej warto jeszcze przypomnieć autobiograficzną gawędę o dzieciństwie „I w sto koni nie dogoni” (1961) oraz uroczą prozę „Pamiętnik Czarnego Noska” (1964). Zabawnego futrzanego misia wykonał specjalnie do tej książki Adam Kilian. W dobie rozmaitych straszydełek obcego pochodzenia łza się w oku kręci na to wspomnienie.

Złoty wiek polskiej literatury dla dzieci i młodzieży, okres Tuwimowskich „Cudów i dziwów” (1949), obrodził wspaniałymi nazwiskami zarówno pisarzy, jak grafików książkowych. Pojawiły się w ich utworach niezapomniane postacie, jak „Zosia Samosia” (1947) i „Słoń Trąbalski” Tuwima (1949), Brzechwy „Kaczka dziwaczka” (1945), „Pan Drops i jego trupa” (1946), „Lis Witalis” (1948), „Rycerz Szaławiła” (1948), „Pchła Szachrajka” (1957) i „Fruwająca krowa” (1960). W chudych skądinąd latach tuż po wojnie wesoło jednak „Tańcowała igła z nitką” (Brzechwa, 1946), a dzieci i dorośli recytowali z pamięci „Lokomotywę”, „Rzepkę” i „Ptasie radio” Tuwima (1949). Twórczość ta była potwierdzeniem znanej zasady, że dla dzieci trzeba pisać jak dla dorosłych, tylko lepiej.

Pisarzom sekundowało liczne grono wybitnych grafików, takich jak Olga Siemaszkowa, Jan Marcin Szancer, Michał Bylina, Jerzy Srokowski, Henryk Tomaszewski, Janusz Stanny, Józef Wilkoń, Zbigniew Rychlicki i wielu innych. Dzięki tym artystom książki ukazywały się w naprawdę pięknej szacie graficznej i często zdobywały nagrody na międzynarodowych konkursach. Współpraca z takimi autorami i grafikami była dla redaktora od początku do końca prawdziwą przyjemnością. Nie zapomnę na przykład, jak Marcin Szancer przymierzał się do narysowania a n d r o n ó w do wiersza pod tym tytułem Jana Brzechwy. A poeta żartobliwie podpowiedział: „Pan Marcin plecie androny./ Z czego plecie? Ano z łyka./ Taki andron upleciony/ jest podobny do koszyka”.

Do stołówki ZLP nie chodzili nie tylko Janina Porazińska i Jan Brzechwa. Trudno tam było spotkać również takie panie, jak Hanna Januszewska czy Lucyna Krzemieniecka. A swoją drogą ta piwniczka, zawsze pełna gości, była nie tylko stołówką, ale także czymś w rodzaju osobnej instytucji kulturalnej, całkiem serio, agory, gdzie dochodziło do owocnej wymiany myśli, choćby i świeżych plotek. Stołówka ZLP, na której miejscu działa dzisiaj elegancka a pustawa restauracja, stanowczo zasługuje na osobną, barwną monografię.

Do niejadających w stołówce ZLP należała zatem Hanna Januszewska (1905 – 1980), prozaik i dramaturg, poetka i tłumaczka. Została w jej dorobku m.in. pochodząca jeszcze sprzed wojny czteroczęściowa „Baśń o wędrującej Pyzie” oraz „Baśnie polskie” (1952) i inny tom baśni – „Złota jabłoń” (1955). To Januszewska nadała nową, intrygującą postać „Kotu co fajkę kurzył” (1949, wydanie drugie) i bezbłędnie opracowała „Bajki” Charles’a Perraulta (1971). Szkoda, że te cenne książki nie są dziś wznawiane.

Lucyna Krzemieniecka (1907 – 1955) zawsze chodziła z głową w chmurach, pełną nowych, fantastycznych pomysłów, ale o dziwo, bywała też zupełnie konkretna. W całej swojej wysokości i tuszy wciskała się zazwyczaj za stojące w kącie redakcji moje biurko i opowiadała o tym, że jeśli nie zje solidnego befsztyka, to nie napisze wiersza. Na jej okrągłej, jakby dziecięcej twarzy błyskały duże czarne oczy. Przeżyła podobno dramatyczną historię miłosną z żołnierzem czy oficerem radzieckim, która skończyła się rozstaniem.

Nasza mała redakcja w Czytelniku nie mogła rywalizować z takim potentatem jak Nasza Księgarnia. Na pewno jednak chciała być lepsza, bardziej ekskluzywna, o czym mogła świadczyć każda książka, wypieszczona od początku do końca. Sprzyjały temu szczęśliwa ręka i światłe kierownictwo Jana Stefczyka, który nieraz podrzucał nam cenne pomysły. To on podsunął całkowitą jak na lata powojenne nowość „Kiermasz bajek z Warmii i Mazur”, a także, na przykład, wydanie dla młodzieży dwóch cennych tomów Erazma Majewskiego: „Profesor Przedpotopowicz” i „Doktor Muchołapski”. Rozmowy ze Stefczykiem – redaktorem naczelnym, były prawie zawsze miłe i dowcipne, czego nie można powiedzieć o zastępczyniach redaktora naczelnego, Irenie Lasoniowej i zajmującej to stanowisko później Teofili Wichowej, skądinąd żonie ówczesnego ministra spraw wewnętrznych. Nad „Akademią Pana Kleksa” pani Wichowa krzywiła się i pytała: „O czym to właściwie jest? Panią to śmieszy, naprawdę? Bo mnie nie!” – mówiła zdecydowanie.

O pozyskanej przez naszą redakcję powieści Anny Kamieńskiej „W Nieparyżu i gdzie indziej” pani Wichowa mówiła, że porusza sprawy niezrozumiałe dla dzieci. Może nie wiedziała, że „Stary szpak” z wydanej przez nas wcześniej książki Anatola Sterna pouczał swoje szpaczusie, że niekoniecznie muszą rozumieć wszystko; jeśli zrozumieją choć trochę, to też będą mądrzejsze. Te książki autorów piszących dla dorosłych, książki, z których redakcja była dumna, mogły być jednak „niebezpieczne”. Ku mojemu wielkiemu żalowi Anna Kamieńska zabrała ostatecznie swoją – nagrodzoną potem – powieść do Naszej Księgarni. Wichowa natomiast przekazała mi maszynopis słabej książki Kazimierza Koźniewskiego „Tydzień do siódmej potęgi”, rozpływając się w pochwałach. Widać było, że dobrze się znają z autorem. Nieco wcześniej, jako początkująca redaktorka, znalazłam się w naprawdę stresującej sytuacji z Janem Wiktorem. Temu wielkiemu znawcy wsi musiałam przekazać oficjalną opinię wydawnictwa, że w jego prozie Heniek Zakała, bogaty gospodarz, tak zwany kułak, nie mógł zaopiekować się Heńkiem sierotą. Nie mógł i już. „Biedne dziecko” – powiedział litościwie Jan Wiktor przypominający siwowłosego proroka, w płaszczu narzuconym na ramiona jak peleryna. – „Wyuczono panią, a pani to powtarza...”.

Bardzo też wstyd mi było, mnie, harcerce Szarych Szeregów, że nazwisko moje jako redaktorki figurowało na tomie opowiadań dla młodzieży zatytułowanym „Sztandar wyżej”. Przedstawiciel AK, z sygnetem na palcu, przechodząc obok budy, kopał psa, natomiast przedstawiciel AL w tej książce podkarmiał go i głaskał. Pewną pociechę mogło stanowić to, że autorka tych opowiadań należała potem do opozycji i nazwisko jej ceniono wysoko.

Wszystkie te – dobre i złe – przeżycia były moim udziałem w Czytelniku, gdzie pracowałam prawie 20 lat. Dzięki starszym redaktorkom, jak niezapomniana pani Wanda Jedlicka, nauczyłam się tam rzeczy niezwykle cennych: nie tylko zasad pisowni i edytorstwa, lecz w ogóle stosunku do ksiązki i tekstu. Dziś już nieżyjący redaktorzy, tacy jak pp. Maria Skibniewska, Kalina Wojciechowska, Klemens Szaniawski, Małgorzata Hołyńska czy Maria Kann, wybitni pisarze i tłumacze, każdy w swojej dziedzinie, wysoko podnieśli poprzeczkę. Może podświadomie starałam się ich naśladować. Czytelnik w swoim gmachu przy Wiejskiej zajmował wówczas pięć pięter, miał bogaty plan, serie wydawnicze, które przetrwały do dziś, i cenny dorobek, zwłaszcza w dziedzinie literatury polskiej.

Nie chcę powiedzieć, że w tym złotym wieku „Wojtusiowej izby” wszystko było dobre. Wręcz przeciwnie. Przypominam sobie, że zasłużoną w konspiracji kierowniczkę naszej redakcji panią Marię Kann pewien aktywista partyjny trzymał w wydawnictwie pod kluczem aż do czasu, gdy zjawili się UB-owcy. Inną naszą koleżankę, Krystynę Klimaszewską, wyrzucono z pracy, jak to się mówiło, za AK. „Działo się to w wiecznym zamieszaniu” – jak pisze jeden z moich serbskich autorów Bora Cosić – „ale było właśnie tak. Tak albo jeszcze gorzej”.

Oto co „Opowiedział dzięcioł sowie” (Brzechwa). On o „Wojtusiowej izbie”, a ja o tym wszystkim. Tak się dzieje, kiedy coś trąci strunę wspomnień.

Maria Iwaszkiewicz mówiła m.in.: „Ojcu po wojnie w pierwszym rzędzie nie chodziło o to, by mieć wpływ na politykę kulturalną, ale o to, by te piętnaście pań mających jak Janina Porazińska lat dwieście mogło za 10 złotych zjeść obiad w stołówce ZLP”.

Puk, puk... Janina Porazińska, ledwie o sześć lat starsza od Jarosława Iwaszkiewicza, miała po wojnie pod sześćdziesiątkę; inna wybitna pani, Hanna Januszewska, miała lat mniej niż 50, natomiast autorka niezapomnianych „Przygód krasnala Hałabały” Lucyna Krzemieniecka tylko 40. Dzisiaj panie w tym wieku chodzą w spódniczkach mini i w ogóle są bardzo młodzieżowe.

Pozostało 93% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski