Książka piękna, lecz osobliwa

Znając od dziesięcioleci autorkę, jej starszego brata Eustachego, z którym pozostawałem w przyjaźni, mając zaufanie do wydawcy – Towarzystwa „Więź”, podczas pierwszych godzin prób lektury wpadłem w zakłopotanie, a nawet popłoch.

Publikacja: 03.04.2009 17:17

Jan Eustachy Kossakowski z synem Eustachym, 1927

Jan Eustachy Kossakowski z synem Eustachym, 1927

Foto: biblioteka „Więzi”

Znając od dziesięcioleci autorkę, jej starszego brata Eustachego, z którym pozostawałem w przyjaźni, mając zaufanie do wydawcy – Towarzystwa „Więź”, podczas pierwszych godzin prób lektury wpadłem w zakłopotanie, a nawet popłoch. Kossakowscy, przez stulecia rodzina niezmiernie zamożna, w każdym pokoleniu na ogół wielodzietna, spowinowacona z rodzinami podobnej rangi w Europie, a dziś już na paru kontynentach, wymagają od swych potomków znajomości tych związków i stopni skomplikowanych pokrewieństw.

Oto dziadek autorki Stanisław Kazimierz K. (1837 – 1905) był żonaty trzykrotnie. Z każdego małżeństwa miał syna, a nadto jeszcze w sumie sześć córek. Zarówno trzej bracia, jak i cztery z ich sióstr mieli potomstwo. Tak więc ojcu Zofii udzielał ślubu jego własny siostrzeniec, starszy jednak od niego o osiem lat i wyższy stopniem wojskowym uczestnik – jak on – wojny bolszewickiej, ks. Walerian Meysztowicz. Ten znakomity pamiętnikarz, przyjeżdżając z Rzymu, gdzie rezydował, pamiętał, że mimo trzydziestu pięciu lat różnicy jest ciotecznym bratem. Mówił: „Zosiu, jeśli powiesz do mnie Walutek, to narysuję ci świnkę”.

Przystępując do „Zapisków dla wnuków”, Zofia Kossakowska-Szanajca z przesadnym rygoryzmem potraktowała tak wybrany tytuł, po to by kolejne generacje familii umiały rozpoznać genealogiczne subtelności. Inteligent nienależący do rodziny niezwłocznie gubi się w tym gąszczu. Świadectwem tego zagubienia jest przygotowany przez kogoś indeks, w którym z czterech Michałów K. na pierwszym miejscu wymieniony jest błędnie M.K. (ur. 1950), a dopiero po nim już zgodnie z regułami gatunku występują Michałowie K. w porządku daty urodzenia: 1733 – 1798 – wojewoda bracławski; 1769 – ok. 1839 – pisarz polny Wielkiego Księstwa Litewskiego; 1883 – 1962 – stryj pamiętnikarki.

Dopiero gdy pod wpływem indeksu przeskoczyłem do strony 135 i przeczytałem „Nasz dom rodzinny”, radość lektury okazała się niezmącona. Poznajemy arystokratę przekształcającego się w zawodowego inteligenta.

Jan Eustachy Kossakowski ur. 1900 w Warszawie w rodzinnym pałacu na Nowym Świecie nr 19 – drugi budynek od rogu z Alejami Jerozolimskimi, trzy piętra, 11 okien fasady – dziedziczył po dziadku 11 folwarków i dwa jeziora w powiecie wiłkomirskim i dwa ogromne majątki w głębi cesarstwa rosyjskiego, przepadłe po rewolucji roku 1921. Majątek na Litwie, z pałacem, w którym spędził dzieciństwo, znalazł się w granicach Litwy Kowieńskiej. Zachowanie go wymagałoby przyjęcia obywatelstwa litewskiego. Jan Eustachy wybrał polskość zamiast majątku. Rozpoczął studia medyczne, co w jego sferze uchodziło za zawód stosowny dla warstw „niższych”: „Dhogi Janiu, rhęka, która dotykała thupa, nie będzie dotykać mojej klamki”. „Powoli jednak cała rodzina ojca korzystała z jego porad, zwracając się nawet w najbłahszych sprawach”.

Wewnętrzna energia tej książki promieniuje ze stałego napięcia między dumą ze świetności rodzinnych posiadłości – na pierwszym dziedzińcu z prawej strony stajnia na sześćdziesiąt koni – zebranych kolekcji, gdzie zdarzali się Rembrandt i Rubens, obok portretów protoplastów też pędzla nieprzeciętnych malarzy, kończąc na Jacku Malczewskim, zbiorach wciąż uzupełnianych (Antoni Uniechowski twierdził, że dr K. był pierwszym, który zakupił jego rysunek) – i dla kontrastu, nieubłaganym szyderstwem z wszelkich snobizmów i małostkowości tej warstwy.

Dom rodzinny stanowiący własność doktora był piętrowym budynkiem z facjatką, zajmowanym wyłącznie przez rodzinę – małżeństwo, troje dzieci, dwoje spokrewnionych rezydentów, guwernantki, trójkę służby. Doktor ordynował w szpitalu, a miał też prywatną praktykę. Jego gabinet i poczekalnia mieściły się na parterze. Zdarzyło się, że gdy został na dłużej zatrzymany w szpitalu, ciotce rezydentce zrobiło się żal osób w poczekalni. Zniosła na dół rodzinne albumy ze zdjęciami, które zaczęła objaśniać: – A to pan doktor, jak miał cztery latka. Przybywający gospodarz usłyszał te popisy i stanowczo ich na przyszłość zakazał. Gdy proszono do telefonu hrabiego K., odmawiał wzięcia słuchawki, polecając odpowiedzieć, że jest tu jedynie dr K. Pasjonujący jest opis codziennego bytowania tej nieprzeciętnej rodziny, życia uliczki i bliskiej okolicy, tj. Krakowskiego Przedmieścia, lat szkolnych autorki w prywatnej żeńskiej szkole na Wiejskiej, konspiracyjnego harcerstwa z kursami pielęgniarstwa, poczynając od bandażowania głowy, co przydało się później, gdy asystowała ojcu wykonującemu nieustanne operacje podczas powstania.

W opowieści z okresu okupacji i powstania sceny wstrząsające niemal nikną przy takich jak następująca: „Cieszyliśmy się często bez powodu, jakąś chwilą spokoju. Któregoś dnia w jakimś rozwalonym domu na Chmielnej, w którym zachowały się jedynie częściowo trzecie piętro i pół zrujnowane schody, wdrapaliśmy się na to trzecie piętro, skąd był szeroki widok na Aleje Jerozolimskie z sunącymi niemieckimi czołgami... W jednym pokoju od frontu stało pianino pokryte gruzem. I wtedy Bolek Michałek (późniejszy krytyk filmowy) usiadł przy pianinie i zaczął grać znane francuskie piosenki. Było cudownie”.

Na trochę przed powstaniem przytomna doktorowa, na wypadek, gdyby nadeszli Ruscy i trzeba było opuścić Warszawę, sprzedała jakieś place i kupiła wiejską chałupę krytą strzechą wraz ze stodołą i kawałkiem pola koło Żyrardowa. Po wojnie sprzedała chałupę ze stodołą i ziemię, aby mieć z czego „dokładać do życia”.

Bednarska podczas powstania spłonęła. Doktor K. tuż po wojnie w jakimś prymitywnym mieszkaniu napisał pracę habilitacyjną. W końcu został profesorem. Nie znosił prezentów od rodzin chorych. Kiedyś autorka, będąc sama w mieszkaniu rodziców, usłyszała dzwonek. Przed drzwiami nikogo nie było, „słychać było jedynie tupot nóg kogoś pędem zbiegającego po schodach. Przed drzwiami stał duży karton, na którym było napisane : »Profesor J. Kossakowski«. Żadnego nadawcy. Wzięłam więc paczkę i wówczas poczułam, że coś się w niej rusza: to była żywa gęś! ...Wrócił ojciec i groźnie powiedział: »Mówiłem ci, że nie wolno przyjmować żadnych prezentów«”.

Pominę dalszy ciąg historii gęsi, dodam tylko, że ze wszystkich dóbr rodowych z okazji ślubu młodzi państwo Szanajcowie otrzymali sześć srebrnych łyżek deserowych, trzy łyżki do zupy, cztery noże mniejsze i trzy większe, sześć widelców, trzy pary sztućców do owoców, jedną łyżkę do sosu i jedną do tortu, małą łyżeczkę szufelkę do soli oraz kilka łyżeczek do herbaty, których wciąż używają na co dzień.^

Wypada zrezygnować z dalszych przytoczeń i prosić na wszystko autorkę o ogłoszenie dalszej części wspomnień przerwanych na roku jej matury 1947. Od tamtego czasu do dziś prowadziła życie na styku wielu odmiennych formacji warszawskiej inteligencji: historyków sztuki – studiowała na UW, utrzymując kontakty towarzyskie z całą ówczesną elitą uniwersytecką spotykającą się w legendarnym Hadesie, architektów – środowisko jej rodzeństwa i męża, arystokracji, która odmówiła przystąpienia do PAX, słowem, wszystkich ciekawszych bywalców Krakowskiego Przedmieścia tamtego czasu.

[b]Zofia Kossakowska-Szanajca „Zapiski dla wnuków”. Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2009[/b]

Znając od dziesięcioleci autorkę, jej starszego brata Eustachego, z którym pozostawałem w przyjaźni, mając zaufanie do wydawcy – Towarzystwa „Więź”, podczas pierwszych godzin prób lektury wpadłem w zakłopotanie, a nawet popłoch. Kossakowscy, przez stulecia rodzina niezmiernie zamożna, w każdym pokoleniu na ogół wielodzietna, spowinowacona z rodzinami podobnej rangi w Europie, a dziś już na paru kontynentach, wymagają od swych potomków znajomości tych związków i stopni skomplikowanych pokrewieństw.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Literatura
Kto wygra drugą turę wyborów: „Kandydat” Jakuba Żulczyka
Literatura
„James” zrobił karierę na świecie. W rzeczywistości zakatowaliby go na śmierć
Literatura
Silesius, czyli poetycka uczta we Wrocławiu. Gwiazdy to Ewa Lipska i Jacek Podsiadło
Literatura
Jakub Żulczyk z premierą „Kandydata”, Szczepan Twardoch z „Nullem”, czyli nie tylko new adult
Literatura
Epitafium dla CK Monarchii: „Niegdysiejsze śniegi” Gregora von Rezzoriego