Znów narażę się pani Katarzynie Wolff, ale gdy usłyszałem wyniki najnowszych badań Instytutu Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej, to nie tylko złapałem się za głowę – jak dwa lata temu – ale wytrzeszczyłem dodatkowo oczy ze zdumienia. Nie wiem, gdzie popełniany jest metodologiczny błąd, ale wiem, że wyniki tych badań to wierutna bzdura (z całym szacunkiem dla aparatu naukowego IKiCZ). To są dane fałszywe i szkodliwe. Budowanie na podstawie tych badań wyobrażenia o polskim czytelnictwie prowadzić będzie nie tylko ludzi książki, ale także dziennikarzy, publicystów i analityków do całkowicie błędnych wniosków i zupełnie niepotrzebnej depresji.

Z badań wynika, że czytelnictwo spadło z 50 proc. do 38 proc. Dwunastoprocentowy spadek nastąpił bez żadnego wyraźnego gospodarczego (badania przeprowadzono, zanim mogliśmy odczuć skutki kryzysu – w listopadzie 2008 roku) czy kulturowego kontekstu. Przeciwnie, obserwujemy bardzo wiele trendów, które pokazują fałszywość badań zespołu kierowanego przez Katarzynę Wolff. To samo dotyczy zresztą wyników badań z 2006 roku, wykazujących wówczas ośmioprocentowy spadek czytelnictwa. Tak się składa, że obydwa badania przeprowadzano w okresach rynkowej hossy, w latach kolejnych polskich wydań „Harry’ego Pottera”.

Jak mam uwierzyć, że czytelnictwo leci w Polsce na łeb na szyję, kiedy w ciągu tygodnia ponad pół miliona dzieciaków leci do księgarń kupować swoją ulubioną książkę? Jak uwierzyć w wiarygodność badań Biblioteki Narodowej, kiedy półki w kioskach z gazetami zawalone są kolejnymi kolekcjami książkowymi, a książka jak nigdy wcześniej w dziejach obecna jest w formie zmasowanej reklamy – okładki kolejnych kolekcji biją po oczach z billboardów, citylightów i innych nośników reklamy zewnętrznej. Dla kogo te reklamy? Dla nieczytających? Gdyby wyniki tych badań miały cokolwiek wspólnego z prawdą, branża książkowa powinna być pogrążona w recesji. Tymczasem rozwija się jak nigdy.

Można by powiedzieć, że ludzie nie czytają, ale kupują. Absurdalność tej tezy pokazują jednak dalsze wyniki badań Biblioteki Narodowej. Oto bowiem dowiadujemy się, że w 2006 roku liczba kupujących książki spadła o 4 proc., a w 2008 roku aż o 10 proc., do dramatycznie niskiego poziomu 23 proc. Zauważmy jednak, że w tym samym okresie przychody wydawnictw wzrosły (lata 2005 – 2008) o ok. 9 proc. bez wyraźnego wzrostu cen książek. Jedyne wyjaśnienie, jakie można znaleźć dla wyników badań, jest takie, że mniej ludzi kupuje, ale za to ci, którzy już się na to decydują, kupują tonami, mniej ludzi czyta, ale za to ci, którzy czytają, robią to pasjami dzień i noc. Jakoś mnie to nie przekonuje.

Zupełnie nie przekonuje mnie też komentarz dr Katarzyny Wolff do wyników tych badań, w których winę za całe zło zrzuca na Internet i digitalizację, jednocześnie przyznając, że 51 proc. internautów czyta książki (o 13 proc. więcej niż ogółu społeczeństwa), oraz na prymat literatury popularnej (skoro popularna, to chyba masowo czytana, w odróżnieniu od elitarnej?). Komentarz naciąga rzeczywistość do badań, tymczasem to badania powinny odzwierciedlać rzeczywistość.