Dziennik Północny Mariusza Wilka

Zima w Ałupce była krótka jak babie lato w Kondzie, trzy – cztery dni śniegu, nieco temperatur około zera, i zanim się człek obejrzał – zakwitnęły migdały...

Aktualizacja: 30.05.2011 13:57 Publikacja: 28.05.2011 19:00

Drwa przygotowane, można od razu po powrocie w piecu rozpalić. Poczułem, jakbyśmy nigdzie z Kondy ni

Drwa przygotowane, można od razu po powrocie w piecu rozpalić. Poczułem, jakbyśmy nigdzie z Kondy nie wyjeżdżali

Foto: Fotorzepa, MW Mariusz Wilk

Red

cz. I

3 kwietnia


Zima w Ałupce była krótka jak babie lato w Kondzie, trzy – cztery dni śniegu, nieco temperatur około zera, i zanim się człek obejrzał – zakwitnęły migdały... Kiedyśmy stamtąd wyjeżdżali, dzikie gęsi zgęgiwały się do odlotu. My odlecieliśmy wcześniej. Po pierwsze – zatęskniliśmy za Północą i po wtóre – chcieliśmy powitać gęsie klucze nad Oniego.

Do domu ledwośmy dobrnęli, bo – mówiąc słowami Saszy Tichonowa, który po nas wyjechał do Wielkiej Zatoki – doroga pała, czyli rozkisła z kretesem. Jeszcze rano było twardo i mógł grzać na trzecim biegu, ale z powrotem zrobiła się taka breja, że co chwilę buksowaliśmy w koleinach, wyżłobionych przez koła ciężkich kamazów i lesowozów.

Po drodze Tichon narzekał na minioną zimę, że była ciężka i śniegu spadło więcej niż zwykle, dokuczały mrozy. Pietro całą zimę pił, nie złażąc z pieczki, i być może już ducha wyzionął, bo ostatnio nie daje ni słychu, ni dychu, ni dymu z komina, ni śladu na śniegu. Natomiast Zacharczenko zimę przesiedział w laptopie (Sasza lubi złośliwić), pieczki konstruował na ekranie, aby babie oczy zamydlić, że pracuje... Cóż, każdy znajduje własne wyjście z położenia. W rzeczywistości Andriej Zacharczenko projektami pieczek zarabia na życie, lecz Sasza tego nie rozumie, bo sam co dzień wiorsty sieci przebiera, nie bacząc na purgę i ziąb, dlatego jedynie fizyczną pracę ceni. Tichon zimuje w Kondzie samopas (żona z synem mieszkają w Pietrozawodsku...), dlatego nie musi swojej połowicy „łapszy na uszy wieszać", to znaczy tłumaczyć, z czego żyje.

W końcu dotarliśmy do Kondy. Nasza wieś leży na uboczu od drogi, toteż ostatnie kilkaset metrów brnęliśmy pieszo, raz po raz po krocze w rozmokłym śniegu... Niezbyt to miło zapaść się znienacka w śnieżną zapadnię i spod ciężkiego plecaka nie móc się wygrzebać o własnych siłach. Za to w domu ciepło. Tamara Zacharczenko, zawiadomiona o naszym powrocie, powłączała elektryczne grzejniki, a i przerębli nie musiałem wyrąbywać, bo przerębel Pietra nie zdążyła zamarznąć (oznaka, że Pietro żyje!), dojście do pomojki wytopiło słońce (pomyje wylewamy u domu z południowej strony, gdzie ziemia szybciej się nagrzewa), no i drwa jeszcze jesienią przygotowałem. Można od razu rozpalić w piecu i zasiąść do czaju z baszkirskim miodem w oczekiwaniu na uchę z miętusa, którego rano Tichon złowił. Obserwując bliki ognia w sennych oczach Martuszy, poczułem raptem, jakbyśmy nigdzie stąd nie wyjeżdżali... Jakby ta zima na Krymie przyśniła mi się ostatniej nocy.

15 kwietnia

Nigdy nie pisz o autorze ani o dziele –

tylko o sobie w konfrontacji z dziełem

albo z autorem.

Gombrowicz

Kilka miesięcy temu mój rosyjski wydawca Iwan Limbach zaproponował mi napisanie przedmowy do „Dziennika" Witolda Gombrowicza, mającego niebawem ukazać się w jego oficynie. Czyż mogłem marzyć w 1979 roku, pisząc pracę magisterską o Gombrowiczowskim dzienniku, zakazanym przez peerelowską cenzurę, że kiedyś będę pisał wstęp dla rosyjskich czytelników tego dzieła? I że będę to robił w swoim drewnianym domu nad Jeziorem Onieżskim w na poły wymarłej wsi Konda Biereżnaja, wlubiony w ruską głubinkę? Hm, zdarzają się tak zwane „zbiegi okoliczności", mówił autor „Pornografii", do tyla zdumiewające, że on sam nie ośmieliłby się wprowadzić czegoś podobnego do swoich powieści.

Z początku propozycję Limbacha przyjąłem jako wyzwanie – ja z Gombrowiczem w Rosji! Im dłużej jednak myślałem, tym więcej miałem wątpliwości. Z jego „Dziennikiem" bowiem obcuję od lat – co jakiś czas czytając go od nowa – i za każdym razem nowe treści dobywam z lektury... Po raz pierwszy zetknąłem się z tym niezwykłym dziełem, będąc zbuntowanym podrostkiem, i może właśnie duchem buntu Gombrowicz do mnie przemówił. Podsunął mi go wtedy Bynio L., mój partner od pokera, którym zarabiałem na życie (porwawszy więzi z domem rodzinnym), i od razu mnie wciągnął ostry hazard gombrowiczowskiej gry ze światem.

W czasach studencko-dysydenckich, kiedy to w modę weszły zbiorowe protesty i gromkie oświadczenia, ja czytałem w „Dzienniku", że wcale nie chodzi o to, żeby być komunistą czy antykomunistą, lecz o to, by po prostu być. Dlatego w dysertacji magisterskiej zająłem się formą, intrygowała mnie bowiem jego koncepcja człowieka urabianego przez innych, którą umieściłem w kontekście głównych prądów filozofii XX stulecia i zgodnie z maksymą Gombrowicza „im mądrzej, tym głupiej", egzamin na magistra zdałem celująco. A wkrótce wybuchła „Solidarność" i mogłem naocznie się przekonać, jak lud urabia człeka. Uległszy emocjom narodowego zrywu, przez dłuższy czas nie zaglądałem do „Dziennika", czasy zbiorowych uniesień nie sprzyjają lekturze Gombrowicza. Znowu jąłem go czytać dopiero na obczyźnie, to znaczy w Rosji, która z czasem stała się moim drugim domem – jak Argentyna dla autora „Trans-Atlantyku" – i patrząc stąd na to, co działo się w Polsce, mogłem w pełni docenić jego precyzję w przekłuwaniu polskich balonów... Jednakże z biegiem lat coraz większą uwagę zacząłem zwracać na te ustępy „Dziennika", które mówiły o samotności, cierpieniu i śmierci.

Jednocześnie z każdą kolejną lekturą zauważałem, że nasze drogi z mistrzem mojej młodości coraz bardziej się rozchodzą. Najpierw zaczęła mnie irytować jego fascynacja niedojrzałością, ale to jeszcze kładę na karb swej zieloności, która przed czasem chciałaby doźrzeć, bo dziś z radością powracam do dzieciństwa, widząc bankructwo dojrzałości... Później jednak zarysowały się głębsze szczeliny między nami. Przede wszystkim stosunek do natury, gdyż ja lepiej mam się w przyrodzie aniżeli w „kościele międzyludzkim", a Gombrowicz – na odwrót. W słynnej scenie spotkania z krową w „Dzienniku" napisał, że czuje się nieswojo w naturze, która go zewsząd osacza i jakby ogląda. Niezrozumiałe było dla mnie i to, że można mieszkać 24 lata w Argentynie i zupełnie nie zauważać kultury Innych, a jeśli nawet Indianin pojawiał się w „Dzienniku" – nieco skośny i po indiańsku skulony, z kruczoczarną czupryną, z oliwkowo-ceglastą skórą i ustami koloru pomidora – to był to Indianin zaledwie na ileś tam procent. Sam dłuższy czas żyłem wśród Saamów, nabierając dystansu do Europy, i w końcu zaczął mnie drażnić ów europeo-Gombrowicz. Powoli więc odchodziłem od swego mistrza, idąc własną tropą, lecz jedno jest pewne – jego „Dziennik" do dzisiaj pozostaje dla mnie wzorem gatunku i zarazem lekcją wybornej polszczyzny. Zgadzam się też z Wojciechem Karpińskim, że to najważniejsze dzieło polskiej prozy w całej jej historii.

Tuszę, że zrozumieliście już moje wątpliwości... No, bo jak krótkim tekstem opowiedzieć o długiej drodze obcowania z tym dziełem, drodze pełnej meandrów i zygzaków, trwającej prawie 40 lat? Aliści słowo się rzekło – kobyłka u płota i pora zaprzęgać, bo Limbach czeka, a czasu coraz mniej. Pomyślałem więc, żeby wwieźć „Dziennik" Witolda Gombrowicza do Rosji na bryczce własnego dziennika.

19 kwietnia

Ciepły wiatr obnaża czarne połacie wilgotnej ziemi, zlizując z niej śnieg. Mam wrażenie, że mać syraja ziemla bezwstydnie się rozdziawia... Powszędy wala się chłam z jesiennego remontu dachu: okruchy szyfra, szczątki desek, zmurszałe belki. O dziwo – z pnia brzozy, którą wtenczas spiłowaliśmy, wciąż jeszcze sok się sączy. Jak gdyby nas chciała ugościć, zanim umrze do końca. A może ona tak płacze, nieboga?

30 kwietnia

Składam dank Najwyższemu, że wydobył mnie z Polski...

Gombrowicz

Składając dank Najwyższemu za wydobycie z Polski, autor „Ferdydurke" dziękował (tym samym...) losowi za zaproszenie na inauguracyjny rejs statku „Chrobry" z Gdyni do Argentyny. Do Buenos Aires przybył

21 sierpnia 1939 roku. Dwa dni później w Moskwie podpisano pakt Ribbentrop – Mołotow. Wkrótce potem wybuchła wojna... Gombrowicz pozostał w Argentynie i przeżył tam 24 lata.

Jednakże „wydobywanie" Witolda Gombrowicza z Polski zaczęło się dużo wcześniej, bo już w 1920 roku podczas wojny z Sowietami. Akurat skończył

16 lat. Na wieść o zbliżaniu się bolszewików do Warszawy większość jego rówieśników na ochotnika szła na front, a Gombrowicz nie! Potem tłumaczył się niechęcią do wojskowego drylu... Jakoby już wówczas wiedział, że musztra i koszary nie są dla niego, że on do wyższych zadań został przeznaczony, lecz ta odmowa uczestnictwa we wspólnej walce z wrogiem, gdy młode panny pytały chłopców na ulicach, czemu się nie biją, a Ojczyzna z plakatów palcem wskazującym   wzywała, zatem i te panny, i te palce wskazujące spowodowały, że dorastający Itek (tak go w domu zwali) poczuł się raptem na marginesie, wyodrębniony, nie taki jak inni. Krótko mówiąc, w pamiętnym roku Bitwy Warszawskiej zaczął się rozbrat Witolda Gombrowicza z narodem zmuszający go do szukania własnych dróg. „Patriotyzm bez gotowości poświęcenia życia za ojczyznę – wspominał po latach 1920 rok – był dla mnie pustym słowem. Ponieważ we mnie tej gotowości nie było, musiałem wyciągnąć konsekwencje". I tak Itek wziął się z Polską za bary.

Barował się z Polską anachroniczną i tromtadracką, krajem ryngrafów, tytułów i szabel na ścianie, z Polską Sienkiewiczów, Boziewiczów i mociumpanów (cmokających w rączki), z krainą tużurków, żakietów i sztywnych kołnierzyków, getrów i spodni prążkowych, z Ojczyzną noszoną na piersiach jako pancerz Don Kiszota, słowem – z ową formą  polskości, co zasklepiła się w sobie podczas długich lat niewoli. Po zmaganiach z Rosją i z Niemcami – twierdził – czeka nas bój z Polską, bo wojując z obcą przemocą, popadliśmy w rabstwo celebry narodowej. A że wewnętrzne okowy z zewnątrz widać lepiej, nie dziw przeto, że bój Gombrowicza z Polską nabrał rumieńców w Argentynie.

Na początku nieomal powtórzyła się sytuacja z 1920 roku. Statek „Chrobry" odpłynął do Anglii, na nim Straszewicz i inni Polacy – wszyscy płynęli, aby bić się za Polskę, a Gombrowicz w ostatniej chwili zszedł z pokładu i pozostał. Następnie opisał to wydarzenie w „Trans-Atlantyku", aby ustami bohatera Witolda Gombrowicza wygłosić filipikę, którą poniektórzy zaliczają do najbardziej skandalicznych w historii polskiej literatury. Był to jeden długi bluzg posłany w plecy Rodaków, którzy wracali do Narodu swego... Później się tłumaczył (zarówno we wstępie do krajowego wydania, jak i w „Dzienniku"), że niby to była fantazja, ale przecie wiadomo, sam zresztą o tym pisał, iż fikcja pozwala autorowi na dużo większą szczerość niźli non fiction. Było nie było, w „Dzienniku" będzie mówił od siebie, w powieści zaś mógł gadać od wymyślonej postaci, dając jej swoje nazwisko.

Innymi słowy, owym groteskowym bluzgiem Gombrowicz odreagował swoją „dezercję", a jednocześnie przygotował sobie pole bitwy o własną niezależność. Najpierw znienacka wypalił z grubej rury „Trans-Atlantyk", oczyszczając przedpole, aby potem latami wieść w „Dzienniku" batalię z Polakami na rzecz człowieka – w sobie. W batalii tej wspomagał go Jerzy Giedroyc, nie tylko udostępniając mu łamy „Kultury", lecz wręcz inspirując do dziennika jako najodpowiedniejszego gatunku dla tego rodzaju harców. Witold Gombrowicz publikował „Dziennik" w „Kulturze" od maja 1953 do samej śmierci.

Polska dla Gombrowicza stanowiła szkopuł nie lada, widać to po ilości zapisków, które jej poświęcił w „Dzienniku". Z jednej strony rugał ją jak burą sukę, a z drugiej – żyć bez niej nie mógł, bo wiecznie o niej gadał. Jeden z felietonistów (o ksywie Kisiel) napadł go nawet, że jego pisanie to nic innego, jeno wariacje na temat „Polska i ja". Drugiemu stosunek Gombrowicza do Polski przypominał niektóre małżeństwa, gdzie rozejść się nie sposób, a miłować – niepodobna... On sam pisał: „Polak z natury swojej jest Polakiem. Wobec czego, im bardziej Polak będzie sobą, tym bardziej będzie Polakiem. Jeśli Polska nie pozwala na swobodę myślenia i czucia, to znaczy, że Polska nie pozwala być w pełni sobą, czyli w pełni Polakiem". To nie sofistyka – bynajmniej, to najdobitniej sformułowana kwintesencja polskości! Szlachecki anarchizm... Złota polska wolność! Wynika z tego, że Polakiem można być jedynie z dala od Polski.

Przy tym nie był to anarchizm polityczny ni żadne liberum veto, lecz skrajny wyraz anarchizmu duchowego – zajadła walka o własny, niezależny um. Bo Gombrowicz nade wszystko cenił swobodę ducha, całe życie uchylał się rozmaitym formom, które go ugniatały, w tym także gniotowi Polski. (A propos gniecenia, Jorge di Paola, jeden z jego argentyńskich przyjaciół, zażartował kiedyś, że dwie książki wywarły na nim wrażenie: pierwszą był elementarz, z którego się dowiedział, że mama gniecie ciasto, a drugą „Ferdydurke", która mu dowiodła, że ciasto ugniata mamę*). Stan umysłu gniecionego przez Polskę autor „Dziennika" określił mianem „kurczowego patriotyzmu". Ludzie nim dotknięci żyją historią, zamiast teraźniejszością, celebrują msze narodowe i rocznice, gniotąc się wzajem przy okazji. A że to boleść stadna, lepiej się trzymać z dala.

Sęk w tym, że zwalczając Polskę, Gombrowicz pozostawał Polakiem z krwi i kości. Co więcej, pisząc po polsku, rozsławił Polskę bardziej niż niejeden kurczowy patriota. Bo Gombrowicz kochał Polskę miłością dozgonną. I dlatego tak przejmujący jest berliński fragment „Dziennika" o zapachach w parku Tiergarten: „...pewne wonie, mieszanina z ziół, z wody, z kamieni, z kory, nie umiałbym powiedzieć z czego... tak, to Polska, to było już polskie, jak w Małoszycach, Bodzechowie... dzieciństwo, tak, tak, to samo, już niedaleczko, o miedzę, ta sama natura... którą ja porzuciłem przed ćwierć wiekiem. Śmierć".

Gombrowicz często powtarzał, że jego właściwą ojczyzną, miejscem stałego zamieszkania jest sfera „pomiędzy". Tych sfer wymieniał wiele: pomiędzy dworem a parobkiem, pomiędzy rzeczywistością a nierzeczywistością, pomiędzy niedojrzałością a dojrzałością, pomiędzy Polską a Argentyną. Żyjąc w Ameryce Południowej, oglądał Polskę jak przez lunetę i widział jedynie najogólniejszy zarys.

Z dystansu wprawdzie nie widać detali, ale na dobrą sprawę o to właśnie chodzi... Detale wywlekają wzrok patrzącego, rozpraszając go.

Polska widziana z bliska jest pełna rupieci i frazeologii, um w tej rupieci grzęźnie. Życie umysłowe toczy się tam w kółkach wzajemnej adoracji i polega na urabianiu gęby komuś z wrażego kółka. Ciekaw jestem, co by dziś powiedział, obserwując polską scenę. W pewnym stopniu mogę się domyśleć, bo sam oglądam ją od 20 lat z rosyjskiego dystansu. Ktoś kiedyś mówił, że Rosja jest dużą operą, Polska zbyt często operetką. Sądzę, że autor „Operetki" zgodziłby się.

Witold Gombrowicz też postulował żyć z daleka od Polski, bo tylko wtedy można odnaleźć ojczyznę w sobie.

*„Mi mama amasa la masa" („Mama gniecie ciasto") jest hiszpańskim odpowiednikiem polskiego „Ala ma kota". Anegdotę znalazłem w książce „Gombrowicz w Argentynie".

cz. I

3 kwietnia


Zima w Ałupce była krótka jak babie lato w Kondzie, trzy – cztery dni śniegu, nieco temperatur około zera, i zanim się człek obejrzał – zakwitnęły migdały... Kiedyśmy stamtąd wyjeżdżali, dzikie gęsi zgęgiwały się do odlotu. My odlecieliśmy wcześniej. Po pierwsze – zatęskniliśmy za Północą i po wtóre – chcieliśmy powitać gęsie klucze nad Oniego.

Do domu ledwośmy dobrnęli, bo – mówiąc słowami Saszy Tichonowa, który po nas wyjechał do Wielkiej Zatoki – doroga pała, czyli rozkisła z kretesem. Jeszcze rano było twardo i mógł grzać na trzecim biegu, ale z powrotem zrobiła się taka breja, że co chwilę buksowaliśmy w koleinach, wyżłobionych przez koła ciężkich kamazów i lesowozów.

Pozostało 95% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski