cz. I
3 kwietnia
Zima w Ałupce była krótka jak babie lato w Kondzie, trzy – cztery dni śniegu, nieco temperatur około zera, i zanim się człek obejrzał – zakwitnęły migdały... Kiedyśmy stamtąd wyjeżdżali, dzikie gęsi zgęgiwały się do odlotu. My odlecieliśmy wcześniej. Po pierwsze – zatęskniliśmy za Północą i po wtóre – chcieliśmy powitać gęsie klucze nad Oniego.
Do domu ledwośmy dobrnęli, bo – mówiąc słowami Saszy Tichonowa, który po nas wyjechał do Wielkiej Zatoki – doroga pała, czyli rozkisła z kretesem. Jeszcze rano było twardo i mógł grzać na trzecim biegu, ale z powrotem zrobiła się taka breja, że co chwilę buksowaliśmy w koleinach, wyżłobionych przez koła ciężkich kamazów i lesowozów.
Po drodze Tichon narzekał na minioną zimę, że była ciężka i śniegu spadło więcej niż zwykle, dokuczały mrozy. Pietro całą zimę pił, nie złażąc z pieczki, i być może już ducha wyzionął, bo ostatnio nie daje ni słychu, ni dychu, ni dymu z komina, ni śladu na śniegu. Natomiast Zacharczenko zimę przesiedział w laptopie (Sasza lubi złośliwić), pieczki konstruował na ekranie, aby babie oczy zamydlić, że pracuje... Cóż, każdy znajduje własne wyjście z położenia. W rzeczywistości Andriej Zacharczenko projektami pieczek zarabia na życie, lecz Sasza tego nie rozumie, bo sam co dzień wiorsty sieci przebiera, nie bacząc na purgę i ziąb, dlatego jedynie fizyczną pracę ceni. Tichon zimuje w Kondzie samopas (żona z synem mieszkają w Pietrozawodsku...), dlatego nie musi swojej połowicy „łapszy na uszy wieszać", to znaczy tłumaczyć, z czego żyje.
W końcu dotarliśmy do Kondy. Nasza wieś leży na uboczu od drogi, toteż ostatnie kilkaset metrów brnęliśmy pieszo, raz po raz po krocze w rozmokłym śniegu... Niezbyt to miło zapaść się znienacka w śnieżną zapadnię i spod ciężkiego plecaka nie móc się wygrzebać o własnych siłach. Za to w domu ciepło. Tamara Zacharczenko, zawiadomiona o naszym powrocie, powłączała elektryczne grzejniki, a i przerębli nie musiałem wyrąbywać, bo przerębel Pietra nie zdążyła zamarznąć (oznaka, że Pietro żyje!), dojście do pomojki wytopiło słońce (pomyje wylewamy u domu z południowej strony, gdzie ziemia szybciej się nagrzewa), no i drwa jeszcze jesienią przygotowałem. Można od razu rozpalić w piecu i zasiąść do czaju z baszkirskim miodem w oczekiwaniu na uchę z miętusa, którego rano Tichon złowił. Obserwując bliki ognia w sennych oczach Martuszy, poczułem raptem, jakbyśmy nigdzie stąd nie wyjeżdżali... Jakby ta zima na Krymie przyśniła mi się ostatniej nocy.
15 kwietnia
Nigdy nie pisz o autorze ani o dziele –
tylko o sobie w konfrontacji z dziełem