Zaskakująca premiera literacka Tadeusza Konwickiego

„W pośpiechu", rozmowy Tadeusza Konwickiego z Przemysławem Kanieckim, to idealna lektura na Zaduszki. Na listopad.

Publikacja: 30.10.2011 18:30

Zaskakująca premiera literacka Tadeusza Konwickiego

Foto: Fotorzepa/Rafał Guz

Książka jest wydarzeniem, bo Konwicki miał już nie publikować. Kaniecki skorzystał z czasu, kiedy mistrz ma zwyczaj spacerować, oglądać zmianę warty przed Pomnikiem Nieznanego Żołnierza oraz liczyć samoloty przelatujące nad Warszawą. To chyba działanie magiczne, rodzaj wehikułu czasu, który przenosi go w lata 30., kiedy jako nastolatek w Kolonii Wileńskiej wyglądał samolotu lecącego z Warszawy do Rygi. A po nocach śniło mu się, że spada i leży roztrzaskany nad Wilią.

Wspomnieniom towarzyszy refleksja o starości. Pisarz gani kokieterię pięknie wyglądających żelaznych ptaków, kuszących go do lotu. Wymachując pięścią w stronę nieba zarzeka się, że nigdzie nie poleci, bo ledwo żyje. Wykrzykuje „Mnie już nie dostaną!".

Sztuka odchodzenia

Często żartuje ze swojego wieku. Leczy się u Ireny Dziewońskiej, żony Dudka — pediatry, bo pediatria podobna jest do geriatrii! Wstydzi się starości, gdyż bywa w złym guście. Zachowania  Amerykanów, którzy do końca prezentują młodzieńczy entuzjazm, uważa za żałosne. Idealnym opisem odchodzenia jest dla niego dziennik Sandora Maraia.

Kanieckiemu udało się pokazać podszewkę prozy Konwickiego i ujawnić zawoalowane podobieństwa bohaterów książek do znajomych pisarza. Jednym z bohaterów „Czytadła" jest Stanisław Dygat, od którego przejął wątek miłosny — z „Podróży". Na kartach „Rzeki podziemnej, podziemnych ptaków" występuje  Mieczysław Piotrowski, zaś w „Senniku współczesnym" – Józef Car. Kanwą przewrotnie antymartyrologicznego opowiadania „Kilka dni wojny, o której nie wiadomo, czy była" jest historia Jana Brzechwy: pomimo żydowskiego pochodzenia paradował po okupacyjnej Warszawie i jeszcze wyciągnął z aresztu gojkę - przyszłą żonę.

Napisanie „Małej Apokalipsy" sprowokował Jacek Kuroń, krytykując publicznie „Kompleks polski". W „Apokalipsie" oraz „Wschodach i zachodach księżyca" znajdziemy echo rozmów z Kazimierzem Moczarskim, który jest ulubionym bohaterem Konwickiego i wzorem patriotyzmu, bo nigdy nie uskarżał się na dramatyczny los. Aluzyjnie, przywołuje ludowe powiedzenie: krowa, która dużo ryczy — daje mało mleka.

Otrzymujemy przegląd zajęć i profesji Konwickiego. Był ministrantem, zarówno w Wilnie, jak i w Krakowie. Pracował jako tracz — przez 12 godzin tnąc pnie na deski. Jako kopacz budował Nową Hutę. Był tynkarzem, ślusarzem, stolarzem i elektrykiem — w niemieckim szpitalu polowym. Ma prawo mówić o przypadkowości wybieranych zawodów, bo myślał, że będzie plastykiem. O Gustawie Holoubku powiedział, że mógł być świetnym muzykiem. Albo plastykiem. Gdyby nie daltonizm.

Mamy pyszne fragmenty o sportowej pasji z powołaniem na felieton Stefana Szczepłka w „Rzeczpospolitej", który pisał o czasach, gdy kibicowali Dygat, Konwicki, Holoubek: „Sport był rodzajem poezji" — „urlopem psychicznym od rzeczywistości". Pisarz przypomina anegdotę z meczu Legii z radziecką drużyną w latach 50. Jeden z kibiców chciał rzucić flaszką na boisko, ale trafił rodaka. Uspokajano go krzykiem: „Uspokój się pan, on chciał dobrze". Konwicki nie jest rusobofem. Jego ulubionym kanałem telewizyjnym jest jeden z programów rosyjskich.

Mówi też o paradoksie funkcjonowania kultury w poprzedniej epoce. „Mogłem robić filmy dlatego, że był PRL. No, gdzie ja ze swoją tematyką, ze swoimi chęciami filmowymi, gdzie ja bym w normalnym przemyśle filmowym się znalazł. (...) Żaden z moich filmów do normalnej, wolnorynkowej kinematografii by się nie nadawał". Diagnozuje swoją prozę. Mówi o wyabstrahowanych postaciach w zderzeniu z historią. „A teraz olewana jest historia, teraz Zosia kocha Franka, a Franek kocha Józia, a Józio...". 90 procent czytelników czyta książki podobne do czytadeł Rodziewiczówny.

Przekleństwo „Dziadów"

Urodzony na Wileńszczyźnie pisarz nazywa Adama Mickiewicza sąsiadem, a bez dzieł „sąsiada" nie da się zrozumieć katastrofizmu wpisanego w biografię autora „Małej Apokalipsy".

Wspomina recenzję Boya z „Dziadów" Leona Schillera w 1939, a więc tego, w którym rozgrywa się „Kronika wypadków miłosnych": „Pan doktor Żeleński siedzi w fotelu, na scenie jakieś krzyki, jakieś gadanie o czymś, jakieś płacze, jakieś rozpacze. Wychodzi z teatru — ulica, mkną limuzyny, kawiarnie oświetlone, siedzą piękne kobiety, oficerowie. Trochę go dziwiło to, co widział w teatrze. Osiem miesięcy później: 1 września 1939 roku, i znowu ruszyły »Dziady«, stały się aktualne". Ciągle są aktualne. Pisarz robi aluzję do obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu i mówi: „Przecież ja, widząc te histerie, euforie patriotyczne, wiem jak to w momencie tragicznym się skończy. I życzę tym, którzy tę nic nie kosztującą histerie pobudzają, żeby ich los nie wypróbował".

Katastrofizm pisarza ma źródła geopolityczne. „A jeszcze gorzej powiem. Tak się wydaje teraz, że wszystko uspokojone, Unia Europejska, wszystko dobrze — nie, nic nie wiemy, to jest takie miejsce w Europie, że nigdy nic nie wiadomo".

Wątek „Dziadów" dopowiada obficie przedrukowany i analizowany scenariusz ich ekranizacji, czyli „Lawy" z końca lat 80. Pisarz nie bez wieszczej satysfakcji przypomina finał będący ostrzeżeniem dla Europy. Jeden z zagranicznych dziennikarzy zinterpretował go jako ukłon w stronę władz PRL, tymczasem Konwicki bał się o przyszłość kontynentu. W scenariuszu aż się roi od cmentarzy - katolickiego, muzułmańskiego, prawosławnego i żydowskiego. Film był hołdem dla naszej przeszłości pogrzebanej przez wojny i rewolucje. Dziś pisarz niepokoi się o świat. Pół żartem, pół serio ostrzega, że dolar będzie kosztował niedługo 50 groszy. A jeśli już jesteśmy przy ekonomii, to może argument z tej dziedziny — gdy inne zawodzą — przekona go, że jednak nie warto zachwycać się generałem Jaruzelskim. Po jego zmarnowanej dekadzie wciąż nie jesteśmy w stanie dogonić Europy. Milion Polaków wyemigrowało z kraju. Im też można dedykować „Dziady".

Zawsze fragment

Nieoczekiwanie, książka staje się tomem poezji. Kaniecki zaskoczył rozmówcę, pokazując mu maszynopisy wierszy, które w 1948 r. przekazał do „Nowin Literackich". Konwicki długo się bronił, że to nie jego, że chyba Różewicza. Ale wiersze przedrukował.

Z didaskaliów dowiadujemy, że domowe rozmowy toczą się przy litewskiej starce i Ballantinesie. Wiemy, kiedy rozmówcy idą przez miasto, jakimi ulicami i gdzie przysiadają na ławce. Poza wierszami i scenariuszem „Lawy", czytamy felietony sportowe, wstępy do katalogów autorstwa pisarza. Jest też osobna forma — „Opowieść kawiarniana" o przyjaźni z Dygatem. O ich niekończących się rozmowach telefonicznych, o Kalinie Jędrusik, siostrze Dygata Danucie, żonie Witolda Lutosławskiego, która jako niemowlę dostała krzyżyk od córki Adama Mickiewicza.

Konwicki to „chytra Litwina". Niby udzielił wywiadu, ale napisał scenariusz autobiograficznego filmu, a może Teatru TV — coś w rodzaju „Kartoteki rozrzuconej", w której dopowiedział wątki rozpoczęte w poprzednich książkowych rozmowach „Pół wieku czyśćca" i „Pamiętam, że było gorąco", zgodnie z różewiczowską zasadą „zawsze fragment". Jak artystyczne credo brzmi zdanie: „Jednak jestem cały czas ukrytym dramaturgiem".

Tadeusz Konwicki

W pośpiechu. Rozmowy Przemysława Kaniewskiego

Literatura
„James” zrobił karierę na świecie. W rzeczywistości zakatowaliby go na śmierć
Literatura
Silesius, czyli poetycka uczta we Wrocławiu. Gwiazdy to Ewa Lipska i Jacek Podsiadło
Literatura
Jakub Żulczyk z premierą „Kandydata”, Szczepan Twardoch z „Nullem”, czyli nie tylko new adult
Literatura
Epitafium dla CK Monarchii: „Niegdysiejsze śniegi” Gregora von Rezzoriego
Literatura
Percival Everett „dopisał się” do książki Marka Twaina i zdobył Nagrodę Pullitzera