Gdyby ktoś wpadł na pomysł potraktowania tekstów Ceesa Nootebooma jako przewodnika turystycznego, w jakieś pięć sekund pogubiłby się w labiryntach opisywanych tu miast. Nie tylko zresztą – również w czasie i tej dziwacznej przestrzeni rozpiętej przez pisarza między rzeczywistością, mitem, nieostrym wspomnieniem a literaturą. No bo co na przykład zrobić z taką refleksją o Wenecji: „(Zwiastowanie) bizantyjskie i gotyckie, za każdym razem skrzydłowy i dziewica, oglądasz ich tak często, że nie zaskakuje cię już widok mężczyzny ze skrzydłami, podobnie jak nie zaskakują cię inne baśniowe postacie, lwy w koronach, jednorożce, latający ludzie, gryfy smoki – one po prostu tu mieszkają. To ty zbłądziłeś na terytorium snu, baśni i bajek, i jeśli jesteś rozsądny, pozwolisz sobie na to błądzenie". I dalej: „Czasem widuje się tego samego świętego wiele razy w ciągu jednego dnia, w gotyckim, bizantyjskim lub klasycznym przebraniu, bo mity są potężne, a bohaterowie się dopasowują, renesans czy rokoko, wszystko im jedno, bylebyś patrzył, byle ich istota pozostała niewzruszona".
I taka to proza. Nooteboom pisze tak, jakby obserwował świat trzecim okiem – dostrzega rzeźbę, budynek czy drzewo, ale widzi w nich jednocześnie teofanie, elementy historii, ślady ludzkiej wyobraźni czy splecione z nimi ludzkie losy. Niemal każde zdanie jest tu taką właśnie piętrową konstrukcją, w której autor próbuje zawrzeć całą istotę rzeczy i, co ciekawsze, zazwyczaj mu się to udaje.
Ale spokojnie, to tylko brzmi tak poważnie. W rzeczywistości Nooteboom – jak przystało na 80-latka, który jakieś 60 ostatnich lat spędził w podróży – pisze o świecie ze zdrowym dystansem, a przede wszystkim z unikalną pogodą ducha i szczyptą autoironii. „Jak miałbym im wytłumaczyć, że rozmawiam właśnie z Petrarcą i Boccacciem"? – pyta siebie, zaczepiony przez włoską policję, gdy zamyślił się zbyt blisko strefy zmilitaryzowanej. Jest jak medium, które widzi, że tłum na ulicach to maszerujący ramię w ramię ludzie oraz duchy – i jedni, i drudzy mają do opowiedzenia swoje historie, a on jest jedynym, który może je spisać. I udowodnić, że czas nie istnieje – nic nie przemija ostatecznie, a przeszłość żyje i ma się całkiem dobrze, zaklęta w murach, ulicach, oknach... Albo raczej, że nie ma przeszłości, teraźniejszości i przyszłości – wszystko to tylko subiektywne odczucie, jak w regule Heisenberga, gdyby ją trochę naciągnąć.
I nie jest to refleksja wyłącznie na podstawie wizyt w Wenecji. To samo zauważa pisarz w Zurychu, na surowych wyspach Aran, w japońskich klasztorach czy wreszcie w Hiszpanii, której pisarz poświęca tu najwięcej miejsca. Jest w swoich rozmyślaniach dość blisko W.G. Sebalda, na podobne spostrzeżenia stać by było może i Bruce'a Chatwina, gdyby ten nie zmarł przed pięćdziesiątką – Nooteboom jest jednak od nich obu i głębszy, i pogodniejszy. Cóż, chyba każdy by był, mając taką pewność, że czas to iluzja.
Nazwać książki Nootebooma literaturą podróżniczą, to jak nazwać „Zbrodnię i karę" kryminałem. Ten wieczny kandydat do Nobla wykracza daleko poza proste schematy – to przedwojenna kultura słowa pożeniona z myślą godną Husserla, Gibbona i Augustyna, zmieszanych w dziwaczną, ale szalenie błyskotliwą całość.